Anna Herbich
DZIEWCZYNY Z WOŁYNIA
ZNAK
Mam
z tą książką emocjonalny problem i to poważny. Już jakiś
czas temu, kiedy napisałam, że będę ją czytać kilka osób
„napadło” na mnie, twierdząc, że „nie należy jątrzyć”.
Jestem jak najdalsza od jątrzenia, ale jestem rozdarta, nie
jątrzyć, a więc zapomnieć?
Tak?
Naprawdę? A wolno? Czy naprawdę nam wolno?
To
już mi nie odpowiada, choćby dlatego, że „Ci którzy nie
pamiętają przeszłości są skazani na
jej powtarzanie” ( George Santayana) ,a coś takiego powtórzyć
się nie może.
Inna sprawa to ludzie, którzy tam zginęli, choćby rodzina mojego ojca, nie znałam ich, bo nie zdążyłam ich poznać,
zostali w bestialski sposób wymordowani.
I
co? Jak podejść do takiej i tak rozumianej historii?
No
i jak nie pamiętać o ludobójstwie? Bo to wygodne? Bo teraz tak
lepiej? Tak wypada? Rozumiem prawa narodów do walki o własną
tożsamość, ale czy „walką” można nazwać mordowanie kobiet i
dzieci? Słowo „walka” sugeruje wszak istnienie przeciwnika...
Jednak
dla mnie bestialstwo nie powinno mieć narodowości ani religii, ale
imię i nazwisko! Tylko, że w tłumie łatwo się ukryć, a potem
porządny człowiek odpowiada za czyny zdeprawowanego mordercy, ale
istnieje też zawołanie „kto nie z nami ten przeciw nam”, tak
jedni tworzą sobie tarczę z drugich…
Książka
Anny Herbich „Dziewczyny z Wołynia” to opowieści kobiet, które
przetrwały rzeź. Jakim cudem? Przypadkiem, albo szczęśliwym –
nieszczęśliwym zbiegiem losu.
Te
kobiety straciły wszystko i wszystkich, czasem nawet tożsamość i
wspomnienia.
Dziewięć
kobiet opowiada o swoich losach. Bez przesadnej makabry, ale z
okruchami potworności… Jak to mogło się stać?
Nacjonalizm
to najgorsza rzecz na świecie, znaczy historię szaklami krwi, ale
też kusi wciąż od nowa…
Makabry,
która dotknęła te dzieci nie da się opisać słowami. I nikt nie
pomógł, nawet Bóg.
Magiczny
Wołyń śni się nie tylko Alfredzie. To też opowieści mojego
dzieciństwa. Opowieści bez tragicznego finału, bo dziadek ( ten z drugiej strony, czyli ojciec mamy),
legionista wyjechał z rodziną z Kostopola na moment przed wojną i
przypadkiem przeżyli wszyscy, ale tęsknoty nie da się opowiedzieć
słowami. Tak jak ja nie znając ani Wołynia, ani tamtych spraw,
odkrywam w tej książce ślady rodzinnych opowieści. Miejsca
zdarzeń… O tu był dom, o tu brali ślub, o tu chrzcili wujka…
To sprawia, że wierzę w tę książkę, to sprawia, że jest dla
mnie bardzo osobista.
To
nie jest książka, o której da się cokolwiek powiedzieć, ją trzeba przeczytać. Każda z
bohaterek jest inna, każda ma inne wspomnienia, każda inne życie…
Wszystkie tęsknią.
Już
wiedzą, że ta tęsknota nie znajdzie spełnienia, ale wierzą, że
gdzieś, ktoś, kiedyś…
Żeby
tylko nie było wojny. One się boją, one wiedza, co to jest wojna.
Nie tak jak tłumy młokosów udających, że wojna to nie śmierć,
a chwała.
Jedna
z bohaterek opowiada, że początkowo ludzie nie chcieli wierzyć, iż
to co dzieje się na Wołyniu jest w ogóle możliwe, że jak to,
mordują dzieci? Kobiety? Niemożliwie, kto chciałby mordować
dzieci? Ludzie myśleli, że to bajki, makabryczne, ale nieprawdziwe,
ci, którzy postanowili w nie NIE wierzyć tę niewiarę przypłacili
życiem. Prawie wszyscy.
I
co ja mogę więcej powiedzieć?
Ta
książka nie jest makabryczna, choć bałam się jej bardzo. Nie
lubię zbyt naturalistycznych, tym bardziej prawdziwych opisów, a
każdy wie co tam się działo. Tak, książka opisuje to co się
stało, opisuje to co pamiętają dziewczyny z Wołynia, bardzo
dorosłe już dziewczyny, ale nie epatuje makabrą. To właściwie
opowieści o życiu po śmierci… Śmierci rodziny i świata, który
się znało.
Opowieść,
i to piękna, o tęsknocie… Podziwiam te kobiety.
Te
książkę nie tylko warto, ale i trzeba przeczytać, bo to nie jest
opowieść o złych ludziach, to opowieść o ludziach, którzy może
i dobrzy nie byli, ale robili co mogli żeby pomóc. Nawet za cenę
własnego życia.
A
poza tym ta wiedza jest potrzebna. Nie po to by jątrzyć i wołać o odwet, ale po to,
żeby zdusić w zarodku każdą myśli o kolejnej takiej możliwości!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz