BILL BRYSON
ZAPISKI Z WIELKIEGO KRAJU
Przeczytałam ostatnio nie ukrywam, że z ZACHWYTEM książkę, która w ogóle nie powinna mnie zaciekawić, a jednak.
Zapiski z wielkiego kraju Billa Brysona.
Nie dość, że książka stara, bo wydana bodajże w 97 to na książki, a już reportażowe to cała wieczność, bo się przedawniają to jeszcze traktowała o USA, co (wybaczcie) nie za bardzo mnie interesuje, nigdy nie pałałam miłością do tej części świata, czy to by chodziło o politykę, czy kulturę, czy życie codziennie.
Skąd więc mój zachwyt?
Ano stąd, że autor potrafi pisać z humorem.
Tak, jest Amerykaninem, ale to dłuższa historia. To Amerykanin, który się przerobił na Anglika i całkowicie zanglizował, a potem wraz z rodziną wrócił na stare śmieci (czyli do New Hampshire w USA) i odkrył, że zupełnie nie rozumie swojej (jednak) ojczyzny.
I teraz do rzeczy.
Trafiłam na książkę na Legimi. Nie miałam co czytać, więc zaczęłam to i nagle...
Tak, to była miłość!
Ten autor świetnie pisze, ale to jeszcze nie koniec. On opisuje USA z późnych lat dziewięćdziesiątych (przecież prehistoria) a ja widzę dzisiejszą Polskę.
Naprawdę! On już wtedy pisał o nas! O durnych przepisach unijnych (Unię kocham, ale niektóre przepisy są durne), o znikających porządnych knajpach, które zastępują paskudne, serwujące obrzydliwie smakujące jedzenie knajpy sieciowe, o biurokracji, o internecie, o sporcie, praktycznie o wszystkim...
To zbiór króciutkich (i leciutkich) felietoników, które skrzą się dowcipem. Naprawdę warto przeczytać.
To nie prehistoria, ten facet to jakiś Nostra(cholera)damus!
I do tego bawi!