Pierwsze wrażenie wzrokowe. Towot z
nutellą. Węchowe, hmmm, magi bez Nutelli i nowe skórzane buty. Smakowe, no cóż smaków
jest tu dużo, pierwszy to magi, w chwilę potem pojawia się smak
sosu sojowego, i ostry kop w postaci lukrecji (?), zaraz po nim
pytanie, dlaczego to jest takie dziwnie słone, że aż gorzkie?
Potem coś w rodzaju drożdży z dodatkiem asfaltu z mięsną kostką
rosołową.
I nagły zachwyt mojej mamy.
- Boże jakie to pyszne!
Czy ktoś podmienił mi matkę, ona
prawie nie jada soli, a w tym smaku są Wieliczka i Morze Martwe
razem wzięte...
No tak przeczytawszy „Ostatni
kontynent” Terrego Prachetta, a szczególnie scenę, gdzie
Rincewind chciał ugotować zupę z soli, piwa warzyw i jeszcze
odrobiny soli, a potem zasnął i wytworzył coś czego nie był w
stanie zidentyfikować, zapragnęłam skosztować tego
australijskiego smakołyku o nazwie Vegemite.
Dzięki Alicji miałam i nadal mam taką
możliwość, bo ten cud kulinarny, (nie waham się użyć tego
słowa, bo to naprawdę cud) dotarł do mnie z jakichś przestrzeni
międzygalaktycznych i stoi na moim stole wzbudzając zaciekawienie.
Jest w nim coś dziwnego. Właściwie
nie smakuje. O nie. Nie, nie, nie, to nie jest dobre, powie każdy
„nieaustralijczyk”, a w chwilę potem człowiek łapie się na
zanurzaniu noża w słoiku.
Jest trochę jak nutella, nie można
przestać jeść choć za każdym razem wykrzywia.
I niby nadal jest dziwne melasowate,
pachnące drożdżami, słono gorzkie, a równocześnie kuszące.
Wizyta sąsiadki zastaje mnie z nożem,
na którego czubku czerni się przysmak.
- Wrzody masz! - stwierdza sąsiadka
autorytatywnie. Jest jedną z tych „googleczących”.
- No co ty? - pytam rozglądając się
dookoła siebie, bo może od wczoraj coś mnie oblazło, a ja nie
zauważyłam.
- No, ale żeby maść ichtiolową
aplikować nożem? Oszalałaś? I gdzie ty z tym? - krzyczy widząc
jak zbliżam czarną maź do otworu gębowego – Gdzie ty z tym?
Wrzody w gardle masz?
W tym momencie wpada mąż tej samej
sąsiadki. Wszystkie się dziwimy jakim cudem jeszcze żyje, ale on
jest odporny na „googlecznicze” właściwościowi żony.
- Oddaj moje czarne mydło – krzyczy
od progu rzucając się na słoik – listonosz mówił, że była
dziś taka okrągła paczuszka i oddał tobie. Pomylił się.
Zamówiłem przez internet aż Maroka.
Rzucam się do słoika pełna złych
przeczuć.
Słoik zniknął, właśnie jest w
rękach mojej mamy, która zawzięcie go broni i wyjada łyżeczką
jego czarną treść.
W głowie kłębi mi się pytanie ile
matka tego zjadła,czy to jest trujące i ile kosztuje pogrzeb. W
sumie dwa – siebie też wliczam. Szloch wyrywa mi się z ócz.
Obie w ramach łakomstwa napasłyśmy
się marokańskim czarnym mydłem?
- Po co ci czarne mydło?! - rzucam
wściekle do pieklącego się sąsiada.
- Ujędrnia pośladki – odpowiada.
Sąsiad to facet dobrze po pięćdziesiątce, który w moim
rozumieniu nie powinien się w ogóle przejmować ujędrnianiem
pośladków, za to ujędrnianiem brzucha piwnego i owszem.
- No co, dla żony testuję –
tłumaczy w pośpiechu.
Wydzieram słoik z rąk matki.
To nie jest marokańskie mydło, ani
maść ichtiolowa. Będziemy żyły! To jednak to słynne Vegemite. Z
radości chcę usiłować matkę. Jest nieco zielona i umazana na
czarno.
- Wody – jęczy – wody!!!
Sytuacja przypomina mi casus smoka
wawelskiego. Jak się zje Wieliczkę i popije Morzem Martwym to Wisła
może nie wystarczyć.
Idę zabezpieczyć potworny słoik.
Znów zniknął. Gdzie do cholery się podział? Z pokoju wyłania
się lekko zielona córka umazana na czarno z łyżeczką w ręku.
- Wody – jęczy – wody...
Inwazja „zombiemite”?