Ostatnio czytałam trochę recenzji w sieci i zdałam sobie sprawę, że istnieje grupa ludzi, przede wszystkim początkujących, którzy recenzje piszą „bezpiecznie”, to znaczy tak, aby nikogo nie wkurzyć. Dopiero zaczynają więc nie chcą nikomu nadepnąć na odcisk nieprzychylną, albo (o tak, tak) za bardzo przychylną recenzją. Poza tym nie są pewni, czy książka powinna im się spodobać czy też nie….
A kogo mogą wkurzyć?
Autora, oczywiście rodzimego, bo obcojęzycznym to „dynda obojętnym kalafiorem”, ale rodzimy autor może być groźny, zieje ogniem, grozi paluchem, siecze słowem jak nożem, a słowa potrafią ranić! ( Nie każdy autor oczywiście, ale lepiej uważać)
Można wkurzyć blogerów, i to bardzo, bo oni najczęściej potrafią pisać, o język dbają i jak ktoś napisze w tekście coś takiego „ nie którzy faceci, na prawdę oboje bali się pszes półtorej roku” - to wszystkich skręca. Szczególnie blogerów, bo oceniani są często hurtem w stylu, patrzcie, patrzcie jak to blogerzy nie potrafią pisać po polsku!
Można wkurzyć wydawcę, ale to się też nie opłaca, bo książkę dostać by się chciało. Jakąś, kiedyś...Może…
Istnieją oczywiście internetowi znajomi. Ich wkurzyć też można, choć nie należy, A przecież pani A "nienawidzi pani B, ta zaś nie poleca książek pani X bo pani Z powiedziała, że kiepskie, jest też pani G, która nienawidzi wszystkich i pani F, która wszystkich opluwa, bo sama jest najlepsza. Są też inne A,B,C,D,E,F,G,H… - zbieżność inicjałów przypadkowa. A wiadomo jak ktoś kocha H to nie może lubić K. To logiczne. Tu trzeba rozważyć bieg przez płotki i slalom.
I napisać co w stylu:
„Książka nie najlepsza ( brawa od pani A), ale można ją jakoś przeczytać ( brawa od pani G) choć czytało się lekko i przyjemnie ( zgroza w oczach pani Z) to jednak coś tu nie gra ( wszyscy zadowoleni i cały alfabet bije brawo)”.
Nie należy wkurzać literackich bojówek, które pójdą w bój na pierwsze skinienie ulubionego autora. Potrafią rozszarpać na strzępy każdy profil internetowy.
Stąd zapewne takie kwiatki, które postaram się przetłumaczyć:
„Książka nie była genialna, ale dało się przeczytać” - to coś w stylu, „Nie dali kawioru, musiałam jeść kaszankę!”.
„Nie czytam takich książek, ale postanowiłam spróbować i strasznie się zawiodłam” - w wolnym tłumaczeniu na język kulinarny: „Jestem weganką, ale postanowiłam zjeść schabowego i o zgrozo okazało się, że on jest z mięsa!”
„Nie lubię książek tej autorki, ale postanowiłam dać jej szansę” - tym razem język modowy: „ Noszę rozmiar 54, postanowiłam przymierzyć spodnie w rozmiarze 36, nie pasowały, więc wzięłam ten sam rozmiar tylko czerwone i wiecie co?! To szok, były za małe!”
„Książka nudna, ale dobrze się czytało” - „Żarcie bez smaku, dzięki Bogu się nie otrułam”.
„Zazwyczaj nie czytam takich lekkich powieści, ale wpadła mi w ręce...” - to coś w stylu, „O mój Boże! Trzy lata diety, a teraz skusiłam się na lody! Zaraz utyję!”
„Stanowczo za dużo dialogów, a za mało charakterystyk postaci oraz opisów” - „O, autorka nie napisała „Nad Niemnem”, coś podobnego, przecież tak nie wolno!”
„Czy prosto jest trafić w czyjeś poczucie humoru? Bynajmniej. Tym samym podziwiam autorów, którzy próbują, mimo że nie zawsze są ze mną kompatybilni” - w dowolnym tłumaczeniu – „Autorze, chcesz napisać komedię, najpierw napisz do mnie podanie o zezwolenie, sprawdzimy kompatybilność, co?”
A przecież takich „kwiatków” jest więcej… każdy ma swoje. No więc, podzielicie się?! I NIE CHODZI mi o recenzje, dobre czy złe, ale o takie właśnie cudeńka.