piątek, 15 listopada 2019


LARS SIMON

Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri Bolmena

INITIUM

Kiedy na początku poznajemy Lennarta Malmkvista, (zaraz po prologu), to przez chwilę (ale tylko przez chwilę) wydaje nam się, że opowieść będzie dotyczyć jakiegoś nie do końca rozwiniętego konsultanta z przerostem ego i kariery, który swoje kontakty z kobietami ogranicza do spraw łóżkowych i kończy je zaraz potem bojąc się utracić swoją męską niezależność, ale…

To tylko wrażenie, bo już po chwili zapadamy się jak w poduszkę w urok zaułków miasta osnutych szwedzką jesienią. Jest i w tych zaułkach i w tej jesieni dużo uroku i tajemniczości, choć początkowo wszystko wydaje się jakby całkiem zwyczajne, zwyczajny sklep z magicznym śmietniskiem, zwyczajna Maria, Włoszka, która gotuje jak szalona, nawet kataryniarz, choć on nie wydaje się aż taki zwyczajny. 

Jest w tym magia, choć taka nieco przesłonięta zwyczajnością. Już sam ten klimat oczaruje każdego, kto czytuje takie nie do końca „słoneczne” opowieści. 

Bo to jest właśnie ta atmosfera, którą mają tylko niektóre miasta i niektóre miejsca. 

Dopiero potem wszystko zaczyna się rozwijać w dość nieoczekiwanym kierunku i jest w tym magia i ta literacka i ta zwyczajnie magiczna. 

I będzie spadek, morderstwo, gadający mops i śledztwo. 

Ta powieść to melanż gatunków bo jest w niej dużo szwedzkiego kryminału, mimo wszystko naprawdę kryminału ze wszystkimi jego wymaganiami, jest dużo fantasy, choć tak ładnie wplecionej w rzeczywistość, że czasami wydaje się, że główny bohater trochę zwariował, a czasami, że to trochę taka podskórna opowieść o drugiej stronie lustra, do którego nie każdy może zajrzeć. 

Ponieważ opowieść balansuje na cienkiej linii pomiędzy zwyczajnym życiem, a magicznym przeznaczeniem, czytelnik „wchodzi w skórę bohatera” i zastanawia się gdzie są granice normalności, czy normalność w ogóle istnieje i jak sam by zareagował na gadającego mopsa, a odpowiedź na te pytania wcale nie jest prosta choć bohater miota się pomiędzy wiarą, a chęcią znalezienia dobrego terapeuty. 

„Słuchaj, Bölthorn. Sam potrafię zrobić z siebie idiotę. Przecież to bzdury! Co ty gadasz? Nie dość, że próbuję rozmawiać z puszką po ciastkach, to jeszcze mam to robić wierszem?” (s.305) 

I wszystko jest tak jak w tym fragmencie. To co wzniosłe ociera się o zwyczajne, ba nawet plastikowo zwyczajne, paskudne, graniczące z kiczem, a nawet tę granice przekraczające - wszak miejsce akcji (główne) to sklep z tandetą, ale obok tego jest magia i to wcale nie różowo tęczowa, a mroczna i mordercza. 

Czytelnik cały czas balansuje pomiędzy tym zwyczajnym życiem i niezwyczajnym zagrożeniem, tajemnica, która dodatkowo poza tym, że jest magiczna jest jeszcze po ludzku okrutna. 

To co się dzieje jest przecież też opowieścią o ludziach, zachłanności, nieuczciwości zdradzie… 

Książka jest napisana bardzo ciekawie i mimo wszystko z humorem, takim trochę złośliwym, zgryźliwym, gdzieniegdzie czarnym. 

Nie wiem dlaczego, ale cały czas czytając czułam się jakbym była w starym antykwariacie gdzieś w Paryżu, albo w jakiejś księgarence wciśniętej w stare, koronkowe mury Brugii, wrażenie niezapomniane. 

Książka świetna, a osobliwy mops, jest po prostu osobliwy, bardzo osobliwy, zresztą to jego imię, Bölthorn… W mitologii nordyckiej to lodowy olbrzym. I chyba dziadek Ondyna  coś w tym jest... 
Ja polecam i czekam na więcej. To z pewnością tak się nie skończy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz