poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Pisarzu, nie pisz, bo będziesz ro(botem)!

 

Ostatnio podczytując znajomych na Facebooku, (co teraz trochę nawet można porównać z podglądaniem) trafiłam na dyskusje o książkach, a takie mnie bardzo interesują, ale tym razem nie była to dyskusja o czytaniu, ani nawet o pisaniu, a raczej o liczeniu i to dość specyficznym.

Otóż ktoś stwierdził, że nie warto czytać autorów, którzy piszą (właśnie piszą, a nie wydają co wydaje się, nomen omen znaczące) więcej niż jedną książkę rocznie.

Nie powiem, ruszyło to mnie i jakoś tak dotknęło „osobiście” ponieważ ostatnio zasiliłam grono takich właśnie autorów.

Nie zamierzam tu się bronić, ani usprawiedliwiać, ale naszła mnie myśl, że ten sposób „liczenia” jest dziwny. Normalnie nawet trochę mnie rozśmieszył, bo wyszło z niego, a przynajmniej ja tak to zrozumiałam, że pracowitość jest cecha złą. I nie, zaraz powiecie, że chodzi o jakość, a nie o ilość, ale jakim cudem i na jakiej podstawie nie czytając tekstu możemy powiedzieć, że jest zły?

Na podstawie tego kryterium ilościowego?

Czyli „ilościowo” zakładamy, że WSZYSTKIE książki , które pisze się „szybko, płynnie z pasją i potoczyście” są złe, a te, które pisze się powoli (możliwe, że wymęczając każde zdanie) są „dobre”?
Owszem może tak być, ale wcale nie musi!

NIEDŁUGO ZACZNIEMY CHYBA LICZYĆ PALCE. Te na klawiaturze.

Książka napisana jednym (choć nie przysłowiowym) będzie gorsza od tej wystukanej dwoma. A już na pewno o wiele gorsza od tej „pięciopalczastej”. (Ja dwupalczasta jestem).

Autor, który pisze jedno zdanie dziennie, po czym celowo odkłada tekst, żeby sobie „nabić” czas pisania będzie uchodził za geniusza, a ten spod którego palców tekst spływa płynnie, niemalże strugą słów, będzie nazywany grafomanem. BEZ czytania jego KSIĄŻKI. Oczywiście!

Ponieważ jednak pisanie, to jedno, a wydawanie to co innego, autor bronił się będzie i walczył z wydawcami, żeby za bardzo go nie wydawali, bo jeszcze go zepsują, a szufladowe teksty będą zalegać na pulpitach komputerów, niektóre pamiętając nawet pulpity tak „dinozauryczne” jak Windows 98.

Przy pytaniu o dorobek ludzie ze wstydem będą mówić, że wydali trzy powieści w dwa lata, ale bardzo przepraszają, a ci których wydawcy odsyłają z kwitkiem od lat będą się puszyć powtarzając.

- Owszem, jestem pisarzem, nie wydałem jeszcze żadnej powieści, jestem na to zbyt dobry! Teraz dobrych nie wydają!

Choć to i teraz funkcjonuje jako teoria spiskowa właściwa tylko dla tego środowiska.

Dobrych się nie wydaje, bo są zbyt dobrzy, wydawcy stawiają na chłam, bo takie maja rozkazy, chcą zniszczyć czytelniczą społeczność, podobno połowa z tych płodnych i często wydawanych pisarzy to „boty i bocice” (bo chyba są i żeńskie boty). I po płodności się ich poznaje, ale łatwo ich rozpoznać, bo jak prawdziwy pisarz coś im podeśle, to oczywiście tu błąd, tam błąd, nielogiczność, czy co tam, a u nich NIC! I to jest niebezpieczne! Przecież, nie od dziś wiadomo „błądzić jest rzeczą ludzką”. Oni podobno nawet do Mroza literówki specjalnie wrzucają, żeby się nie wydało, że to kosmita".

Tak więc trzeba powiedzieć, że taki Kraszewski, który napisał 144 powieści obyczajowe i 88 historycznych (o ile nie żył co najmniej 232 lata i nie zaczął pisać w niemowlęctwie) był Reptilianinem. Boty chyba jeszcze wtedy nie były w użyciu.

Oceniajmy książki po ich treści, a nie po pryszczach autora, jego leworęczności, poglądach czy ilości napisanych powieści.

To chyba byłoby rozsądniejsze, a poza tym pisarze, wbrew obiegowej opinii tez muszą jeść, a pisanie jest dla nich pracą, która czasami (zaznaczam, że czasami) im na to pozwala.

Istnieją co prawda udokumentowane próby oceniania pisarzy po ich tuszy, ale może nie idźmy tą drogą...

2 komentarze:

  1. Ja się do tej dyskusji dołączę tutaj (czytałam komentarze na FB), bo tu jakoś spokojniej i FB nie lubi długich postów, a krótko chyba nie dam rady. Ja się z Tobą Iwonko, jak najbardziej zgadzam, zwłaszcza, że czytam Twoje wpisy i zauważyłam, że już przedtem się wypowiadałaś na podobne tematy. Myślę, że to co nas (tak sobie pozwolę założyć) najbardziej wkurza, to taki ogólny trend i przyzwolenie na krytykanctwo, na dodatek bez zażenowania z powodu ignorancji. Każdy może napisać opinię, wypowiedzieć się, skrytykować, zjechać i na dodatek najchętniej tonem nieznoszącym sprzeciwu. Na pewniaka. Z buta. Bo JA WIEM i MAM RACJĘ.
    Piszesz dużo - źle bo chałturzysz. Piszesz mało - źle, bo znikasz. Taki gatunek - głupio, inny - dziwacznie, jeszcze inny- nudno.
    W innych grupkach - głaskanie po główkach i picie wzajemne z dziubków. Nie waż się pisnąć, że może coś nie tak.
    Te wszystkie "Mi się podobało", 'znudziłam się TĄ książką" i tak dalej.
    Iwona Mejza sprawdziła, że rocznie wychodzi około 30/40 tys. tytułów. Dobrodziejstwo wielkie, ale tych opiniujących i ogłaszających urbi et orbi swoje zdanie jest tylu ilu korzystających z socjal-mediów. Musi boleć.
    Ja już nawet nie wiem, czy ma sens ta walka z wiatrakami i krytykowanie durnowatych zjawisk, wypowiedzi, tej powszechnej wirtualnej buty. Bo przecież wiadomo, że to przegrana wojna.
    Zdrowe to nie jest co robię - bo ja się wycofuję. Wyłączam. Wrodzonej życzliwości (mam po dziadku ;-) ) mi już nie staje. Chociaż czasami staje, owszem, sierść na grzbiecie, jak coś mnie wkurzy.
    Jak stwierdził pijany senator przy kartcianym stoliku: demokracja ma swoje zady i walety.
    To naprawdę wspaniale, że wszyscy mamy dostęp do informacji, do internetu, możemy się wypowiadać, itp.
    I jednocześnie: jakie to straszne!
    I fajnie, że jesteś.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też właściwie piszę tak jakby dla siebie, żeby popisać, żeby się wypowiedzieć, ale staram się nie krzywdzić. Nie ma po co. Nie mam jakiejś specjalnej życzliwości (nieprzytulna jestem bardzo), ale mocno odczuwam to co mogliby czuć inni. I wcale tej swojej "empatii" nie lubię. Uważam, że każdy ma prawo pisać i jest sporo miejsca na każde pisanie i dla każdego. A czy każdy powinien? A dlaczego nie? Czytelnik zweryfikuje. Jeżeli komuś się podoba to co mnie odrzuca to nic mi do tego. Każdy ma prawo lubić to co JEMU się podoba.
    Dzióbki i ich miłosne uniesienia też mnie śmieszą bo wystarczy spojrzeć krzywo, a wszystko się „anuluje”, i te internetowe przyjaźnie i wielkie słowa. Wiem nie raz tak miałam, bywała w rożnych grupach i na przedziwnych portalach.
    Żyjmy, piszmy, trwajmy. Istnieją jeszcze normalni ludzie i bardzo to sobie cenię (W tobie, Iwonie i kilku innych osobach). Dla mnie internet, to (z życiowych względów) okno, innego nie mam, ale też nie zamierzam się z niego rzucać „pod nogi przechodniom” choć doceniam jego marketingowe możliwości, doceniam, nie przeceniam.

    OdpowiedzUsuń