Recenzowanie, a właściwie pisanie opinii o książkach jest ostatnio nieco w odwrocie, poważnie, coraz mniejsza grupa ludzi to robi, a to dlatego, że recenzji właściwie nikt już nie czyta, a więc przestało to być w jakiś sposób opłacalne. I nie mówię tu o fachowcach, ale o ludziach, którzy wstawiają na blogach opinie o przeczytanych przez siebie książkach licząc na wejścia, a tu wejść brak.
Teraz tylko polityka, religia i koronawirus, nic innego nie skusi człowieka by kliknął. No chyba, że w tytule będzie "masakra". "tragedia", "morderstwo", albo "parówki znanej firmy okazały się trujące".
A zasięgi, to jest to, co ludzi interesuje. Tylko, że zasięgi padły jak betka leżą i boją się kwiknąć.
No i te opinie… Takie dobre, że aż mdło się robi. Po co to komu? Jak ci się coś podoba, to nich ci się podoba, zamknij się i milcz. Nie musisz swoim entuzjazmem i radością życia paskudzić innym humoru. Świat się wali, po co komu serduszka, misie i dobre wieści?!
Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć. Tak się nie robi!
No i poza obciachem to po prostu strata czasu.
Na dodatek to już nawet nie wypada. Jesteśmy narodem o długoletniej i głęboko zakorzenionej tradycji marudzeniowo narzekaniowej, tego nie wolno nam zaprzepaścić.
Dlatego pisanie złośliwych recenzji cieszy się coraz większym powodzeniem.
Bo to i autor się spłacze, wydawnictwo wkurzy, własne ego opromieni się chwałą, ferment się zrobi tu i tam. Ktoś się obrazi, ktoś załamie. Klikalność poszybuje pod niebo, no i o to chodzi.
Tekst o książce, w którym się nie obrazi autora nie ma po prostu racji bytu!
A wystarczy tak niewiele...
„Boże jaka kretynka”, „Wymęczyła mnie ta baba”, „Kobieta nie umie pisać”, „Kretyńskie dialogi”
„Szkoda czasu na czytanie tej grafomanii”.
To z recenzji moich książek, więc wiem, że działa…. Ronię wodospady łez za każdym razem, kiedy to czytam! Tarzam się w kałużach własnych (nie nie zgadliście) żałości i szlochów. Drżącą ręką wyrzucam klawiaturę za okno i obiecuję sobie, nigdy więcej... NIGDY WIĘCEJ nie wejdę na LC, no ale uzależniłam się od tych (jakże twórczych) emocji.
Dobrze też jest dodać teksty w stylu: „Omijajcie z daleka”, „Nie czytajcie”, „Odradzam”. Co prawda to brzmi trochę jak przestrzeganie przed jedzeniem orzeszków ziemnych, na które ten jeden RECENZENT ma akurat alergię, ale brzmi cudnie.
Przecież skoro ON nie uważa tego za zjadliwe (tfu, jadalne), to i innym NIE WOLNO!
No i nieśmiertelne „nie tego się spodziewałam”, "nie tego oczekiwałam" w końcu autor ma obowiązek iść do wróżki i sprawdzić czego będzie się spodziewała akurat ta czytelniczka, zawalił sprawę, nie poszedł, to nich cierpi!
Jest wiele sposobów, żeby trochę podkręcić atmosferę.
Naprawdę.
I to działa!
Możliwe, że ucierpi na tym książka, ale przecież, ludzie… Książka? A kogo to obchodzi?! Przecież NIKT nie pisze recenzji tylko po to, żeby opowiedzieć o książce!
I tym jakże optymistycznym akcentem zachęcam do czytania opinii, na LC, gdzie nawet Reymontowi „powinno się zakazać pisać”