Recenzje moich książek

Strony

Strony

czwartek, 28 czerwca 2018

Co gorsze "wielki brat", czy "piękna matka"?


Philip K. Dick

SIMULAKRA



Czy literatura ma wiek? Nie chodzi mi tu o literaturę skierowaną do grup wiekowych, ale przekonanie, że w jakimś konkretnym wieku czegoś tam czytać nie wypada. Dotyczy to szczególne literatury science fiction i fantasy. Przyjęło się jakoś tak nieszczęśliwie, że taką literaturę wypada czytać przede wszystkim nastolatkom i bardo młodym ludziom, którzy wciąż jeszcze chodzą z głowami w chmurach i marzą o nieosiągalnym.

Jednak prawda jest taka, że dobra fantastyka jest po prostu dobra i powinno się po nią sięgać niezależnie od wieku, bo jest i była niejednokrotnie nośnikiem przekazu, który co prawda był fantastyką, ale dotyczył ( jak u Lema) całkiem bliskiej rzeczywistości.

Ostatnio, za złotówkę, (i to wcale nie przysłowiową, bo tyle kosztowała ta książka na kiermaszu bibliotecznym) kupiłam powieść Philipa K. Dicka ( tak, to ten sam, który myślał, że Lem jest spiskiem partii komunistycznej), Simulakra, napisaną w 1963, a w genialny wręcz sposób opowiadającą, o czasach, w których żyjemy, albo będziemy żyć za lat zaledwie kilka.

Wirtualność świata, który przedstawia, bardzo ciekawie przystaje do realizmu naszej rzeczywistości.
Istnieje władza, często widywana w telewizji, ale dość odległa od ludu, istnieją pozory wolności wyboru, ba nawet wpływu na politykę… do pewnego stopnia.

Świat, przedstawiony w Simulakrze to właściwie tylko dwa państwa, dwa największe państwa, Związek Radziecki oraz Stany Zjednoczone Ameryki i Europy rządzone przez prezydenta der Alte wybieranego raz na cztery lata, ale właściwie przez jego żonę. Ten dziwny matriarchat, gdzie żona der Alte pokazuje się prawie wyłącznie telewizji i zachowuje odrobinę jak Martha Stuart wydaje się działać. Nocole organizuje wieczory talentów, błyszczy na wizji, ale…

Społeczeństwo jest podzielone na gesów i besów, Ci pierwsi wiedzą więcej, ci drudzy mają pracować…

Dużo jest tu aluzji i bezpośrednich odniesień do III Rzeszy, ale cały ten świat jest… dość dziwny, zewsząd atakują żywe reklamy, które trzeba zabijać, bo inaczej nie można się ich pozbyć, marsjańskie zwierzątka zwane „papulami” wpływają na ludzką wolę skłaniając do kupna całkiem bezsensownych rzeczy. Jest zakaz praktykowania psychoterapii przeforsowany przez farmaceutycznego giganta, a władza posiada maszynę do podróży w czasie…

Niby to daleka przyszłość, ale pod wartkim( bardzo) potokiem akcji kryje się świat niezwykle podobny do naszego.

Telewizyjne piękności, nieosiągalne marzenia, reklamy i telemarketerzy, którzy choć nie są marsjańskimi zwierzątkami, potrafią wcisnąć każdemu wszelki chłam. Wszytko jest odrobinę orwellowskie. Nie dosłownie, ale czuć tu „wielkiego brata”, który jest właściwie bardzo piękną siostrą. A właściwie matką.... Matką narodu.

A polityka…

Ruch neonazistowski Synowie Hioba zdobywa popularność wśród maluczkich…
Czy nie kusi was ta książka? Mnie skusiła, powaliła, zachwyciła i… zastanawiam się, czy autor nie pisał przypadkiem o naszych czasach.

Czytacie science fiction?
Ja uwielbiam.

wtorek, 26 czerwca 2018

Życie nas zmienia, czasami w "zimne suki"!


ANITA SCHARMACH

ZARAZ WRACAM

LUCKY


Powieść obyczajowa nie jest jednorodna i można by z niej wymalować prawdziwą literacką tęczę gdyby się jakoś postarać. Począwszy od leciutkich, nieco przesłodzonych romansidełek, i prawdziwych romansów, poprzez pastelowe odwzorowania rzeczywistości i po, nieco pochmurne, w kolorycie losy ludzi skrzywdzonych, aż do prawdziwie mrocznych opowieści o ludzkich tragediach.

Gdzie na tej palecie umieściłabym książkę „Zaraz wracam” Anity Scharmach? Z pewnością nie jest romansem, czy romansidłem, jest odwzorowaniem rzeczywistości, ale o pastelowych barwach trudno tu mówić i opowiada o ludzkiej tragedii.

To opowieść o wychodzeniu z żałoby, ale nie samo wychodzenie jest w niej ważne, a raczej to co robi z człowieka samotność i strach.

Marta po dziesięciu latach wraca do Polski zza oceanu, z miejsca, w którym schroniła się po tragedii jaka ją spotkała.

Przywozi ze sobą swój „pancerz” zimnej suki, który jak dotąd doskonale ją w życiu chronił.
I chyba o to chodzi. Od tragedii nie ma ucieczki, gdziekolwiek się jest zabiera się ją ze sobą, a ona nas zmienia.
Marta to kłębek lęku i nienawiści do ludzi. Nie jest to jakaś pierwotna nienawiść, raczej ukryty, albo źle ukrywany żal do losu, że oto inni są szczęśliwi, żyją, dorastają, a ją czekają tylko cmentarne nagrobki i koszmarny lęk przed, choćby, odrobiną szczęścia.

Bo kto miał i stracił wie jak to boli, a nikt tego bólu przeżywać nie chciałby raz jeszcze.
Wbrew pozorom książka jest pozytywna. Pokazuje, nieco skrótowo, ale przez to bardzo wyraźnie przejście z trybu „zimnej suki” do sympatycznej kobiety, pogodzonej z losem i gotowej na przyszłość.

Książka napisana jest świetnym językiem w stylu „strumienia myśli” gdzie główna bohaterka przesącza rzeczywistość przez swoje doświadczenie, co jest naprawdę doskonałym posunięciem, po pierwsze dlatego, że jest to bardzo prawdziwe, wszyscy widzimy świat poprzez własne myśli i uczucia, po drugie daje dość niejednoznaczny obraz i samej bohaterki i rzeczywistości.

Nie ma czarno białych, anielsko diabelskich postaci. Są ludzie. Dobrzy i źli równocześnie. Poplątani, poskręcani wewnętrznie, walczący z losem i światem, uczciwi i wredni.

Powiem szczerze, to pierwsza książka tej autorki, ale pewnie nie ostatnia. To znaczy nie ostatnia w mojej bibliotece, bo, że nie ostatnia w jej karierze pisarskiej jestem pewna!

Inteligencja z jaką opisuje pewne sytuacje i zaszłości, język na tyle bogaty, żeby to wszystko ukazać, soczysty gdzie należy ( bo czasem należy) piękny gdzie trzeba, do tego krótkie, czasami cudnie niedopowiedziane sceny… To wszystko jest świetne.

Być może niektóre motywy autorka mogła potraktować nieco mniej skrótowo… ale to sprawiłoby, że powieść nadmiernie by się rozrosła, a jej punkt ciężkości jakim, moim zdaniem, jest przemiana Marty nieco by się rozmył, dlatego ta skrótowość wydaje mi się raczej zaletą niż wadą.

Książka została wydana już jakiś czas temu, ale przecież nie tylko nowości są dobre!
Nie ukrywajmy, jest to powieść obyczajowa, ale jedna z bardziej poruszających i wymagających, dlatego polecam!



poniedziałek, 25 czerwca 2018

Już wkrótce będzie głośno.

Niedługo wyjdzie jedna z ciekawszych książek sezonu.
Niewygodna, a jednak potrzebna, niezbyt prawomyślna, a jednak niesamowita...


Polskie wydawnictwo, jako pierwsze na świecie, publikuje długo wyczekiwaną powieść autorki bestselleru „Migdałowe drzewo”.

Po sukcesie powieści „Migdałowe drzewo”, czytelnicy na całym świecie długo czekali na kolejną książkę Michelle Cohen Corasanti. Wydawnictwo SQN publikuje ją jako pierwsze!
„Oblubienica morza” – to przejmującą podróż przez pokolenia i kontynenty, historia o ojczyźnie i miłości ponad podziałami. Różnice w pochodzeniu, konflikty kulturowe, zakazana miłość i uprzedzenia naznaczają młodość bohaterów: Sary, Yousefa, Ameera i Rebeki. Ich losy łączą się tworząc niesamowitą opowieść, od której nie można się oderwać.
Michelle Corasanti udowadnia, że, podobnie jak w „Migdałowym drzewie”, budowanie wspaniałych historii, to jej wielki atut. Ta powieść porusza i nie daje o sobie zapomnieć.


A wierzcie mi, jest to ciekawa powieść szczególnie teraz, choć właściwie nie tylko teraz, Arabowie i Żydzi, antysemityzm i prawa Palestyńczyków, zapomniana zbrodnia w obozach Sabra i Szatila, Jaff
a i Bejrut...
RECENZJA WKRÓTCE

niedziela, 24 czerwca 2018

Czy kopciuszek była cycatą kretynką?

Dzień dobry, czy moglibyśmy porozmawiać o ...Kopciuszku?


Bo tak mnie to dręczy, że spać przez to nie mogę. I wcale nie chodzi o wielki mit, czy jakieś tam spełnianie marzeń, bo to jedna wielka bzdura, ale o tego księcia, tego na tym balu co się zakochał, no ale… zacznijmy od końca. Tańce trwają w najlepsze, wybija dwunasta, Kopciuszek zerka na zegar, rzuca się do ucieczki i gubi bucik.


I tu nasuwa się już pierwsza nieścisłość względem buta, i jego właścicielki. Jeżeli ona dała radę tyle godzin w nich tańczyć i to mając je pierwszy raz na nogach to muszą być wygodne, a takich butów nikt nie gubi, no, ale cóż tragedie się zdarzają - zgubiła.


No i uciekła z tym jednym butem na nodze, kuśtyk, kuśtyk… 

Przy takim uciekaniu to nawet znak drogowy by ją dogonił, a nie tylko książę, choć jak wiadomo, książę księciu nierówny, ten mógł być matołem. Jakoś jej się udało, ale, zgódźmy się, niezbyt dobrze to świadczy o tym kto ją gonił.

Po chwili wszystko się zmienia, ciuchy w łachmany, karoca w dynię, a konie w gryzonie, ale buty, zostają takie jakie były…

I gdzie tu logika?

Na drugi dzień książę zaczyna poszukiwania w całej okolicy i tu właśnie jest pies pogrzebany. Bo on przymierza bucik wszystkim kobietom w okolicy, nie ważne jak wyglądają i w jakim są wieku, ba, on nawet nie widzi odrąbanych piet, uciętych paluszków, hektolitrów krwi, co leje się z tychże... znaczy, że… ślepy?

Całą noc tańczył z dziewczyną, patrzył na jej włosy, twarz i oczywiście cycki, (no może przede wszystkim cycki), ale coś jednak mógł zapamiętać. Może wzrost? Kolor włosów, wiek? Tuszę?

Rozmiar miseczek?

A tu nic!

No i chyba z nią o czymś rozmawiał. Wiem jak działają faceci, potrafią się zadurzyć w rozmiarze 70FF, ale chyba musiał zamienić z nią zdanie czy dwa, w końcu jakoś udało mu się w niej zakochać… A może właśnie dlatego się zakochał, że się nie odzywała? Niektórym to pomaga.


No i jak on może nie pamiętać niczego?

Chyba że był „butnym” fetyszystą i tylko o butach myślał.

Niby wychodzi, na to, że ona ucieka on ją goni, a potem już tylko „i bili się długo i szczęśliwie”. Znaczy żyli… ( no przecież to to samo, prawda?)

Czyli ona, mając pod ręką dobrą wróżkę, która może dać jej wszystko, zamiast poprosić choćby o pokój na świecie (albo o glebogryzarkę) chce sukienkę i karetę? Kretynka do entej potęgi.

On też nie lepszy, mama i tatuś zrobili mu taneczny kasting na żonę, bo sam nie umiał nikogo sobie znaleźć, a on oczywiście dał doopy i znalazł sobie kryptokopciucha, sprzątaczkę w nieswoich ciuchach, ciekawe co będzie jak się mamusia, tfu, teściowa dowie skąd synio wygrzebał sobie żonkę, no ale w sumie może będzie płodna, bo przecież żony książąt służą jedynie jako inkubatory. 

Niestety castingi na płodność są nieco utrudnione i mało eleganckie.

I wszyscy uważają te bajkę za piękną, (spełnianie marzeń, wielka miłość itd.), no, a ja nie rozumiem dlaczego?

Co jest pięknego w tym, że kretynka spotyka kretyna i wszystko co muszą zrobić, to spłodzić kolejnych?

I co jest w tym ciekawego? Słodkie, ckliwe, bez krzty polotu, no może w wersji Braci Grimm. Bo tam gołębie wydziobują oczy siostrom, gdy idą one w orszaku weselnym Kopciuszka… To rozumiem, odrobina prawdziwego życia, a nie te słodkie bzdety, a wy, jak lubicie Kopciuszka?

I… czy ja jestem ślepa, głucha, czy głupia? Wszędzie, wszyscy razem i każdy z osobna, powtarzają, że książę się w kopciuszku zakochał, prawda? A gdzie jest powiedziane, że ona zakochała się w nim? No gdzie?

No i to by wyjaśniało tę ucieczkę...

sobota, 23 czerwca 2018

Coś o Bolesławcu i nie tylko dla najmłodszych...


BARBARA DELIMAT

BAZYLI PRZYJMUJE GOŚCI

Wydanie autorskie

Dziś święto Bolesławca, a więc dni miasta. Lubię je, żeby nie powiedzieć... kocham.

Każdy kto kojarzy nazwę mojego miasta natychmiast myśli o ceramice bolesławieckiej, no cóż… jest piękna, ale też dzieją się tu także różne inne rzeczy.

My bolesławianie nie jesteśmy aż tak monotematyczni.

A to własnie na tej ceramicznej ławce szaleją krasnale.

Pani Barbara Delimat pisze książki dla najmłodszych i jedną z tych książek, przepięknie ilustrowaną poświęciła miastu, a właściwie… krasnalom... ale ale, co maja do tego krasnale?

Mają! Wierzcie mi





. To w końcu Dolny Śląsk!

Oto opowieść o Bazylim, który przyjmuje gości no i zwiedza z nimi Bolesławiec.

Powiem szczerze, jestem zachwycona… A ilustracje? Żeby wam uświadomić jak to wygląda zrobiłam dziś kilka zdjęć.

Barbara Delimat to niezwykła artystka, która swoje makramy ( bo od nich zaczynała) zmieniła w autorską tkaninę artystyczną. Miała wiele wystaw, zwiedziła pół świata... docenił ja nawet premier Australii! Ja zapraszam was do poczytania jej bajeczek dla dzieci. I do zwiedzania z nimi mojego pięknego miasta, bo cokolwiek by nie powiedzieć to miasto jest piękne...

Tak, wiem, patriotyzm lokalny, ale zapewniam, nie jest  szkodliwy!

A Pani Barbara wydała już kilka książek dla dzieci...

Jeżeli macie ochotę skontaktować się z autorką oto jej  adres:  barbara.d@onet.eu


wtorek, 19 czerwca 2018

Seks jest ważny!


Dorian Malovic

"MIŁOŚĆ
made in China"

ZNAK

Seks jest ważny w życiu, mimo tego co mówią na jego temat przeróżne religie. To podstawa istnienia… społeczeństw i narodów. A miłość? No cóż miłość nie jest konieczna nawet do tego by posiadać, albo urodzić dziecko. ( W Chinach to nie zawsze to samo, a różnica językowa między „posiadać” , a „mieć” też jest tu nieco inna...)

A małżeństwo? Czy to „rozkładanie na czynniki pierwsze” ludzkiego życia ma sens? Przecież to właściwie to samo, prawda?
Nie zawsze, a już na pewno nie w Chinach.

Społeczeństwo chińskie ścisłe oddziela małżeństwo od miłości. Nie dlatego, że to niemożliwe połączenie, ale dlatego, że to się nie opłaca. Małżeństwo ma zapewnić przyszłość, dlatego młode „czyste” i „niewinne” dziewczęta wychodzą za wybranych przez rodziców mężczyzn. 

Potem służą już zazwyczaj do rodzenia dzieci ( koniecznie chłopców, dziewczynki są niezbyt opłacalne i spokojnie można pozbyć się ich za pomocą aborcji) i do sprzątania, choć jako „worek treningowy” też się sprawdzają i to całkiem dobrze, bo żonę bić należy, inaczej mogłaby oszaleć.

Nie podniecajmy się jednak tym za bardzo, to nie jest ściśle chiński wymysł, znacie polskie powiedzenie „jak chłop baby nie bije to jej wątroba gnije”?

A co z seksem? Jakby to powiedzieć…. Hmmm. Kobiety nie mogą go uprawiać bo nie wypada, mężczyźni mogą, choć nie bardzo wiedzą jak to się robi, ale naprawdę wypada! Muszą sobie wziąć kochankę, albo prawie legalną konkubinę… Wziąć albo może kupić? Jeżeli masz pieniądze masz wszystko.

W społeczeństwie, które przeżyło Mao, głód, który zabił miliony istnień i Rewolucję Kulturalną najważniejsze jest przetrwanie.

Jeżeli przyjrzycie się okładce zobaczycie serce przeszyte strzałą, która symbolizuje ¥ – juan. Dlaczego? Bo dla Chińczyków od lat karmionych idealizmem i partyjnymi ideałami pieniądz jest najważniejszy, a oni sami, kiedyś naprawdę głodni, teraz są głodni życia w każdej postaci.
Do tego wszystkiego dochodzą dawne zaszłości, tradycje, konfucjanistyczne podejście i taoizm oraz polityka jednego dziecka, która naprawdę zniszczyła tradycyjną chińską rodzinę.


A przecież to nie wszystko!

Ta książka to doskonały thriller socjologiczny, mimo iż jest reportażem, a nie powieścią. 

Początkowo się dziwimy, ( no bo to przecież Chiny, a mało kto pamięta wspaniałą kulturę tego fascynującego kraju, o której pisał wybitny reporter Tiziano Terzani w książce „Koniec jest moim początkiem"),  potem dziwimy się coraz mniej, aż w końcu… No cóż…

Okazuje się, że seks jest ważny, tym bardziej, że da się na nim zarobić.

I można uciec...

Przeczytajcie. Ta książka JEST fascynująca.

Teraz Chiny jawią się nam jako wytwórnia plastikowego chłamu, ale to wielka kultura. Zniszczona, ale odradzająca się w różnych kierunkach, teraz mocno matrymonialnych.
Zachęcam, polecam, ta książka jest NIESAMOWITA!

niedziela, 17 czerwca 2018

Do czego SŁUŻY mama?


Znaleziony w sieci tekst teatrzyku dla maluchów pod tytułem „Do czego służy mama” tak mnie rozsierdził, że postanowiłam się nad tym „służeniem” nieco zastanowić.

Bo, że mama do czegoś służy? Jak ścierka do naczyń? Płyn do tkanin… szczoteczka do zębów?

( Zważcie, że w tych tworach językowych, oba człony są rzeczownikami… Czyli opisują przedmioty, a więc, mama jest przedmiotem? )

Właśnie dlatego postanowiłam zgłębić ten temat… No to zaczynamy… ( w konwencji tegoż tekstu, który placówka usunęła, a który dzięki Bogu i komputerowi zdołałam skopiować).

Postanowiłam się zastanowić do czego służymy my kobiety i efekt wypadł niezbyt dobrze.

Do czego służy kobieta? Do sprawiania przyjemności mężczyźnie, a jak już ją sprawi to zamienia się w żonę lub matkę, albo obie naraz, czasami też się nie zmienia i nadal pozostaje kobietą, tylko nieco lżejszych obyczajów, choć nie tak lekkich jak jeszcze kilka lat temu.

Niektórzy twierdzą, że kobieta służy też do rodzenia dzieci, otóż nie, błąd, to robi żona, tylko i wyłącznie. W każdym razie powinna.

I kiedy ta żona urodzi to zmienia się w matkę. Przemiana, ze wszech miar interesująca. I tu dochodzimy do sedna sprawy.
Do czego służy mama?
Tekst tutaj, linka nie podam, bo strona przestała działać, musicie mi wierzyć na słowo. Nie znam nawet autora dzieła ( ze względu na RODO usunęłam nawet imiona dzieci):

- Do prania, gotowania i garnków zmywania
- Do wiecznego upominania i narzekania
- Do wieszania i prania białych firanek
- Do tłuczenia zdenerwowanych szklanek
- Do smażenia kotletów i gotowania kapusty
- Do wprowadzania diety, gdy tata jest zbyt tłusty
- Do wydawania kasy na kosmetyki, nowe fryzury i kolczyki
- Do wiecznego biegania nawet, gdy jest zmęczona
Do tego służy mama dobrze oswojona!”


Ta „dobrze oswojona” ( jak wilczyca rozumiem) mama może po latach przejść w tryb teściowej, a jak wiadomo teściowa służy do różnych strasznych rzeczy, ale czemu się dziwicie?

Po całej tej tyradzie zaczęłam się zastanawiać do czego służy facet. Mąż, ojciec… w ogóle facet i trochę wyszło dziwnie, bo do czego służy mąż? No, do zarabiania pieniędzy, ktoś powie, ale kobiety też zarabiają i pracują, ojciec? Do klapsów. ale nie gruszek…

Jakiś seksistowski tekst zaczyna mi wychodzić. Jasne… Tak prawdę powiedziawszy przecież facet nie służy do niczego prawda?

I tu się mylicie.

Facet służy do odkręcania słoików…. To ciężka robota! Trwają prace nad specjalnymi słoikami, których nie trzeba będzie odkręcać, a wtedy biedny umęczony mężczyzna będzie mógł w spokoju zająć się swoimi sprawami uwolniony od tyranii i nadmiaru obowiązków, a kobieta, żona i matka w jednej osobie jak to służbabędzie mu służyć...

A teraz możecie nazwać mnie seksistką!



piątek, 15 czerwca 2018

Internetowy idol matrymonialny


Idol to istota prawie boska… I każdy chce go mieć, ale… No właściwie, posiadanie idola niewiele ma w sobie z posiadania, o ile nie jesteś stalkerem albo psychopatycznym mordercą. 

Taki piosenkarz, aktor czy inny literat jest odległy i w nimbie chwały rzadko spogląda pod swoje nogi, a nawet jeżeli spojrzy to i tak pośród kłębowiska ciał i głów nie zauważy tego jednego. Ciebie. Zresztą jakby miał cię zauważyć? I dlaczego akurat ciebie?



Na dodatek do idola nie ma dostępu. Piosenkarzy chronią kordony ochroniarzy, aktorzy sami chronią się w teatrach i limuzynach, a literaci, często chodząc z głową w chmurach nie wiedzą nawet, że istniejesz.

I co zrobić? No to proste stworzyć sobie idola… Internetowego. Znaleźć kogoś, pokochać, popodziwiać, popisać z nim, pospotykać się…

Albo lepiej. Sam zostań idolem!

To w końcu o wiele przyjemniejsze.

Internet daje ku temu wiele narzędzi. Przede wszystkim może nieco pozorną, ale jednak bezpieczną anonimowość. Wykreuj się…

Wystarczy kilka tekstów w stylu „ Ja NIGDY nie kłamię”( jasne, już to widzę), „Ja NIENAWIDZĘ hipokryzji” ( bla, bla, bla), „Ja jestem DOBRYM, UCZCIWYM człowiekiem” ( ha,ha) … Jest tego więcej.

Ważne są dwie rzeczy, podkreślanie „JA” - co znaczy, że jestem wyjątkowy, reszta już nie i nie wykazywanie ŻADNYCH słabości czy WAD. ( o co to to nie!)

To coś na kształt konkursu na „miss”. Wciskanie kitu obowiązkowe!!!

I co ważniejsze prawdziwości tych stwierdzeń nikt nie jest w stanie sprawdzić!

Ludzie mogą sprawdzić twój zawód, od biedy stan cywilny, ewentualnie finanse, uczciwości sprawdzić się nie da! A bajerowanie bajkami o niezłomnym internaucie, który chce zbawić świat, albo choćby swoje podwórko jest suuuper!

Ludzie to lubią, ludzie tego potrzebują, kochają to… To jest im POTRZEBNE, w tym złym, zgniłym świecie potrzebne są takie pozłacane idole.

Ale, ale…

Moja znajoma poznała przez internet faceta. Był ideałem. Właśnie takim wspaniałym, pięknym, dobrym człowiekiem, który muszce skrzydełek nie wyrwie, nie przeklina, i nie jest „małym wrednym sk...snem”.

I widzę jak już ostrzycie zęby, żeby się pośmiać. Niestety nie! Nic z tych rzeczy! Facet NIE okazał się kobietą, miał wszystkie zęby, wyglądał jako tako… więc co poszło nie tak?

Ano… mamusia.

I też nie macie racji. WCALE nie była wredna! Była wspaniała, tylko znajoma poczuła się jak na castingu na żonę. Pani wypytała o chęć posiadania dzieci, o zdolności kulinarne, o stosunek do pająków za szafą, wszystko poszło super i wtedy ona swobodnie stwierdziła:

- To wy tu sobie pogadajcie, a ja idę do kina.

I tu sprawa się rypła.

Akcja z kinem koleżance bardzo się nie spodobała.

Nie miała ochoty na seks i pewnie by nawet uciekła wyobrażając sobie już faceta z siekierą za plecami, ale on po prostu się rozpłakał i powiedział:

- Nie odchodź. Ona mnie wykończy, dwie baby w tygodniu, trzy w weekend, pisze za mnie, zmusza mnie do kłamstwa, terroryzuje, a wszystko po to, żeby mnie wydać za żonę.

- Ożenić – poprawiła go, ale on się rozszlochał jeszcze bardziej.

- Nie, wydać za jakąkolwiek żonę, bo ona chce wyjść za mąż, a ja nie mam mieszkania.


Internetowy idol padł pod ciosami rzeczywistości.

Nie wierzcie IDOLOM, wszystkie są ledwie pozłacane, a te internetowe to całkiem pokaźna kupa kłamstw i chłamu. Wiem, ludzie często wypisują na swoich tablicach, że są uczciwi dobrzy i wspaniali...

I mają do tego prawo w imię zasady „pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej” (trawestując klasyka), ale nie każdy musi wierzyć w bajki!

czwartek, 14 czerwca 2018

Conradowskie doświadczenie bezkresu.


Mateusz Janiszewski

ORTODROMA

ZNAK LITERANOVA



Żyjemy w kulturze „obrazka”, powierzchownej obecności, bycia i niebycia gdzieś zarazem. Zaliczania miejsc i zdarzeń. Zdjęcia pokazują naszą fizyczną, chwilową obecność w „modnych” miejscach, ale podróż to też coś o wiele głębszego.

Ortodroma to poza znaczeniem czysto geograficznym dążenie do celu, najkrótsza, choć nie najprostszą droga. To podróż sama w sobie, przepiękna, mocna, podroż do granic ludzkiej wytrzymałości mieszcząca w sobie i samotność i drogę.

Literacko odniesiona do Melville’a czy Josepha Conrada, ale też do miejsc najważniejszych, tych, których znaczenie niesiemy w sobie.
Krótkie, intensywne teksty sprawiają, że człowiek czuje się jednostką w tłumie, obcym pośród obcych, opowiadają o przemijaniu i lodowej śmierci, o kaźni wielorybów i fok, o białym piekle i ludziach odchodzących w nicość.

O świecie, który niestrudzenie przypływa obok nas pozostawiając tylko złudzenie trwania.

Fascynująca i smutna, intensywna i genialnie napisana. Poetycka jak mało która, a jednak reportażowa. Pisana tak bardzo „od środka”, że jeszcze chwilę, a odsłoni duszę czytelnika.
Niesamowicie piękna.

Ta książka to zbiór opowieści o podroży, spójnych, krótkich, o nanizanych na ortodromę miejscach ważnych i nie ważnych, ludziach, obrazach z przeszłości.

O dawnych wyprawach i śladach tych wypraw w świecie, literaturze i nas samych.
To książka dla ludzi umiejących czytać między wierszami, szukających poezji wartości i znaczenia słowa nie tylko w nim, ale i poza nim.

Do powolnego delektowania się przy wieczornej lampce tęsknoty za prawdziwą podróżą, w której sensem nie jest zrobienie zdjęcia na instagrama, ale zachwyt nad światem w jego różnorodności, złowrogim pięknie, a czasami i okrucieństwie natury.
Autor to człowiek wielu zainteresowań i wielu talentów, leczy, tłumaczy, podróżuje.

wtorek, 12 czerwca 2018

Po co ludziom teorie spiskowe?


Zdrowy rozsądek, a właściwie rozsądek (bo nie istnieje coś co można by nazwać chorym rozsądkiem, albo choćby niezdrowym rozsądkiem) to bardzo ważna rzecz. Rozsądek albo jest, albo go nie ma.

W każdej dziedzinie należy go szukać gdzieś po środku, z dala od wściekłych agitatorów, ale i zblazowanych „wszystkowiedzących wyjadaczy”

No właśnie, ostatnio przeglądając co ciekawsze strony na FB doszłam do wniosku, że nie ma nic niebezpieczniejszego niż żarliwy neofita.

W zależności od dziedziny będzie przekonywał cię do zdrowej żywności, szkodliwości szczepionek i chemitrailsów, albo do płaskoziemskosci…

Myślicie, że przynajmniej ci od zdrowej żywności nie są niebezpieczni? Są, możecie mi wierzyć. Ostatnio świat obiegła wiadomość, że matka została wyproszona z miejsca publicznego, za karmienie dziecka piersią. Okropne, prawda? Już wszyscy, albo prawie wszyscy zaczynają się oburzać, szkoda tylko, że nikt nie dodał, że dziecko miało sześć lat i trochę to dziwnie wyglądało w szkole, na przerwie, gdzie mama przyniosła mu drugie śniadanie w płynie… No i fakt i w ekologicznym opakowaniu… Sto procent biodegradowalnym i wielokrotnego użytku.

Ze wszystkim da się przesadzić!

A wiecie, kto jest najgorszym neofitą?

Możecie się ostro zdziwić. Babcie. Nie tylko te moherowe, zwykłe babcie, które dorwały się do internetu.

Wychowane w czasach, kiedy uważano, że jak coś jest napisane, to znaczy, że to prawda, bo przecież nikt by nie pozwolił pisać kłamstw, wierzą we wszystko co widzą w internecie…

Inna sprawa, że wszystko zależy od człowieka, nie wyobrażam sobie mojej własnej babci biegającej za ludźmi i krzyczącej, że od margaryny się ślepnie, to znaczy chodzi mi o kobiety, bo faceci ślepną o czegoś innego (jak twierdzą niektórzy).

I tak się zastanawiam. Szczepionki nas trują, kiełbasa zabija, telewizja ogłupia, internet uzależnia…

Same nieszczęścia. Co gorsze, wciąż powtarzane z dużą dozą zachwytu, a czasami nawet błogości, nawet narkotyki i wódka nie mają takiego kiepskiego PR jak masło ( które tak naprawdę nie jest masłem, bo oni chcą nas zabić) i kostki rosołowe ( nadają się tylko do mycia ubikacji, bo oni chcą nas otruć).

Zastanawiam się w ogóle po co ludzie wymyślają te katastrofy, bo już o wiarę w nie pytać nie zamierzam.

Po co wyszukiwać wciąż nowe powody do strachu? Po co robić z codziennej wizyty w supermarkecie pole minowe? Czyżby ludzie lubili się bać?

Otóż lubić może nie lubią, ale strach, ten codzienny, wyłażący z każdego kąta i z każdej kromeczki chleba (który do niczego się nie nadaje, bo oni chcą nas wszystkich wytruć) jest ludziom potrzebny, wręcz konieczny, do spokojnego życia.

Paradoks? Wcale nie… Weźmy choćby nasze podwórko. Na półkach pojawia się nowa, właśnie wydana książka. Dużo wokół niej szumu, tego oficjalnego... Nieoficjalnie jest do niczego, chłam, i w ogóle bo... wydawcy chcą nas ogłupić. Tylko o to im chodzi, bo im głupszy czytelnik tym więcej kasy wydaje na chłam.

Zapytać jednego czy drugiego samozwańczego krytyka, dlaczego w takim razie on sam nie napisze książki ?

Owszem, mógłby, ale chłamu nie chce pisać. To dlaczego nie napisze świetnej książki, czegoś na NIKE? Oczywiście, że mógłby, jasne, jest zdolny, ale nikt mu tego nie wyda… Bo? Jak to? Bo wydawcy chcą nas ogłupić…

Dobrych rzeczy nie wydadzą. Nie ma szans. Nie ma po co pisać.

I to jest genialne w swojej prostocie, te lęki i teorie spiskowe pozwalają ludziom spokojnie nic nie robić! Pozwalają im wierzyć we własną wielkość i przeciwności paskudnego losu, a to daje całkiem wygodne kilka godzin dziennie przed telewizorem, usprawiedliwione, a jakże...

I świadomość, że gdyby nie „oni” bylibyśmy w drodze po odbiór nagrody Nobla z dziedziny medycyny, ale teraz te koncerny, robią wszystko, żeby ludzie chorowali, więc nie pozwolą na żadne przełomowe odkrycie...

I wszystko jasne!
Czyż nie genialne?



czwartek, 7 czerwca 2018

Przekleństwo "Małej Miss".


 Wiktor Mrok

"MAŁA BALETNICA"

Initium


Widzieliście zapewne raz czy drugi programy z cyklu „Mała Miss”, w których kilkuletnie dziewczynki w strojach dorosłych panienek niezbyt „ciężkich” obyczajów robią zabawne minki, krygują się i wyginają „śmiało ciało” jak nie przymierzając maleńkie prostytutki.

Uczesane, umalowane, wytresowane wykonują gesty, które u dorosłych kobiet uznane byłyby za wyzywające.

Kogo to zachwyca? Z pewnością ich przyciężke i nieco oszołomione mamuśki, które chcą za wszelką cenę zrobić z nich mega lolitki.
Kogo jeszcze?
Pedofilów na pewno. Bo oto mają do swojej dyspozycji legalne zdjęcia prawie gołych dziewczynek fikających nóżkami, tak, że aż…
A przecież, że pedofilia nie jest legalna…
I o to chodzi.

Są jednak środowiska na pedofilię podatne szczególnie, pamiętacie sprawę jednego z chórów chłopięcych?

W książce „Mała baletnica” chodzi o zgoła inne środowisko. O bardzo sfeminizowane środowisko dziewczęcego baletu.( Choć nie tylko)

Przecież pedofil to nie musi zaraz być mężczyzna, może, ale nie musi.
No i trzeba oczywiście dodać, że na pedofilii da się zarobić krocie.


Ta książka z jednej strony mrozi krew w żyłach, z drugiej pokazuje zupełnie inny obraz tego co wydawałoby się znane.

Nie mogę więcej napisać o akcji, bo po prostu nie chcę zepsuć przyjemności czytania, bo mimo tematu książkę czyta się świetnie. Dobrze napisana, z niejednoznacznymi bohaterami, z rzeką zła płynącą pod powierzchnią życia…
Policja, polityka, pieniądze.

Te rzeczy jakoś się przenikają, a za pieniądze można kupić wszystko. Nawet usługi seksualne dwulatki? Owszem... Można też sprzedać choćby własne córki...
Popyt, podaż... W tej branży też to działa.

Oparta na faktach historia śledztwa w sprawie morderstwa, które zamienia się w śledztwo w sprawie afery pedofilskiej obejmujące wiele krajów, wielu ludzi i sprawy sprzed wielu lat.
Świetna książka.

Nieco z pewnością kontrowersyjna ukazuje inne oblicze tego „biznesu”, inne, nie znaczy niestety łagodniejsze.

W tle Rosja już nie radziecka, ale jeszcze mocno w swoją przeszłość uwikłana. Niby nowa, a w wielu aspektach wciąż taka sama. I wszechobecny bóg naszych czasów. Internet.
Zachęcam, książka świetna, choć zasnąć potem trudno, zwłaszcza kiedy ma się córki.

wtorek, 5 czerwca 2018

Reklama prawdę ci powie - czyli jak zostałam łysym facetem....


Wczoraj znowu dostałam mailową reklamę środków na powiększenie penisa. Nic nowego, pewnie większość z was tak ma, ale mnie to tym razem zaintrygowało, choć to nie pierwsza taka reklama w mojej skrzynce.

Zaraz, zaraz, skoro internet mnie śledzi, zapisuje wszystkie miejsca, w których byłam, strony, które odwiedziłam, sprawdza co mnie interesuje i podsuwa mi reklamy tego co chwilę wcześniej wyszukiwałam, to z czym na litość związana jest ta reklama? Ja nawet nie jestem facetem! 


Pobiegłam do lustra. Penisa nie mam… Może chodzi o te kilka marnych włosków nad górną wargą? Że niby…

niedziela, 3 czerwca 2018

Seks z bobrem? Ehhh...


HELENA HUNTING
"Pucked"
Wydawnictwo Szósty Zmysł

Ta książka jest dość szczególna i ta jej szczególność objawia się nawet w tytule, bo co to znaczy „pucked”? W sumie nic, ale „puck” ( dowiedziałam się tego dzięki anglojęzycznej koleżance – uwielbiam cię Alicjo ) to krążek do hokeja, a końcówka „ed” to w angielskim tzw, 3 forma, czyli imiesłów bierny (wiem, paskudna nazwa), ale to znaczyłoby, że główna bohaterka książki jest „wykrążkowana”, "zakrązkowana".. i co dalej, no, nic, ale gdyby zamienić pierwszą literę tytułu na „f” robi się ciekawej.

Bo książka jest i o jednym i o drugim… I o hokeju i o pieprzeniu.

Pucked to powieść mocno erotyczna. Nie mam nic przeciwko takim książkom, sama kilka podobnych powieści przetłumaczyłam i skądinąd wiem, że napisanie dobrych scen dotyczących seksu, czy nawet „zaledwie” erotyzmu, to sztuka nie lada.

Mało kto to potrafi.

W tej książce erotyzm i autoerotyzm grają dużą rolę i nie powiem, jest to ciekawe i bezpruderyjne, na dodatek ukazuje seks i potrzeby seksualne od strony kobiety, która nie tylko się tego nie wstydzi, ale i mówi o tym bez najmniejszego zażenowania. Novum? Raczej tak. Dotychczas te tematy poruszali zazwyczaj tylko męscy bohaterowie literaccy.

Erotyzm w tej powieści to nie kwiatki i bzy, (pszczółki odpadają), to opisy dorosłego seksu w dorosłym wydaniu i tu następuje problem.

W języku polskim rzeczywiście trudno o nazewnictwo erotyczne. Polskie nazwy organów rozrodczych zarówno męskich jak i żeńskich są albo medyczne, albo wulgarne – pomiędzy jest praktycznie pustynia, dlatego takie książki wymagają ogromnej wiedzy językowej… i... no cóż, „bóbr” (domyślcie się o jaką część ciała tu chodzi)jest w książce mocno obecny, nie wiem, czy nie za bardzo. Mimo , iż polszczyzna jest w tym zakresie uboga, można jednak w niej znaleźć kilka innych określeń równoznacznych i wcale nie gorszych.

Ogólnie rzecz biorąc, choć nie wiem, czy winić tłumacza czy redakcję, w książce jest wiele błędów językowych i to takich, które przy starannym przejrzeniu dałoby się wyłapać. Erotyzm erotyzmem, ale nawet o seksie można pisać poprawną polszczyzną.

Nie jest to książka dla grzecznych panienek, dla niewinnych „duszyczek” też raczej nie, ale nie jest to też „koniec świata, ruja i poróbstwo” . To książka dla dorosłych kobiet, które wiedzą o co chodzi i nie wstydzą się o tym czytać.

Zauważcie, że dotychczas nic nie wspomniałam o tym, że książka jest romansem, a nawet „gorącym romansem” - rzeczywiście „gorąca” jest, a romans to ledwie pretekst. 

Owszem są sportowcy „umięśnione tyłki”, NFL, wielki świat, ale i tak wszystko kończy się na „bobrze”, choć nie wiem, czy stara dobra „cipka” nie byłaby czasami lepsza. Owszem i ona się pojawia, ale…

Seks to seks, nie ma co dorabiać do niego specjalnej filozofii.
Po prostu przeczytajcie sami.


piątek, 1 czerwca 2018

Wieści z... parnika, czyli INTERNET KŁAMIE!


Internet kłamie, naprawdę, wrednie kłamie w żywe oczy. Przekonałam się o tym sama, a to z powodu pogody. Potworne afrykańskie upały sprawiły, że czuję się jak pieczony kurczak, albo inne truchło gotowane na parze... 

Nienawidzę tego uczucia kiedy lepię się do wszystkiego włącznie z podłogą, nie jestem w stanie rozsądnie myśleć ani pracować, a powietrze w moim pokoju przypomina wnętrze parnika, takiego w którym gotuje się kartofle dla świń.

Jednym z moich wówczas ulubionych zajęć jest wpatrywanie się w mapy pogody w poszukiwaniu śladów deszczu, albo burz… Internet obiecuje, a potem figa. Przedwczoraj miało padać co najmniej 3 razy, wczoraj też, a tu ani kropli. Raz tylko przez chwilę miałam nadzieję słysząc stuk kropel o parapet i ich delikatne „ssss” kiedy się z nim stykały, ale to była płonna nadzieja. To sąsiedzi podlewali kwiaty… powinno się tego zabronić! Poczułam się jak dziecko, któremu łobuz wyrwał z łapek lizaka…

Nawet popłakałam sobie cicho, ale postanowiłam trwać.

Noc była najgorsza. Nie śniło mi się piekło, ale chyba tylko dlatego, że nie miewam mistycznych snów no i w sumie nie mogłam zasnąć. Kręciłam się, wierciłam, usiłowałam wywołać coś w rodzaju przeciągu, w końcu się poddałam i zerknęłam na wentylator. Nie ten zwykły, którego używam na co dzień, ale taki potężny, biurowy. Stojący…

Niewygodne to to, duże i buczy tak, że myśleć się przy nim nie da, no ale noc nie jest od myślenia, zresztą nie miałam wyboru, zwykły codzienny wentylator odmówił posłuszeństwa.

Tak więc tej nocy jakże ckliwie to zabrzmi „parnej, upalnej, gorącej” szlag by to trafił, nie bacząc na ewentualne konsekwencje postanowiłam ochłodzić się odrobinę i włączyłam ten pieprzony wentylacyjny czołg, no a potem prawie urwało mi głowę…


Wcale nie jest to przenośnia, czy aluzja do podmuchu jaki wywołał.

Wentylator sapnął chrupnął i zaczął powoli rozpędzać się do właściwiej szybkości rzężąc jak astmatyk po wyczerpującym seksie, po chwili dało się wyczuć pierwsze podmuchy piekarniczego chuchu, które docelowo miały zmienić się w powiew ożywczego powietrza…

Nagle coś łupnęło z plastikowo metalicznym chrobotem i obok mnie przeleciały dwa pociski. Na tym etapie nie pomyślałam nawet czym są, nie myślałam wcale, nie było czasu coś rąbnęło w ścianę nad łóżkiem po czym spadło na moją głowę drugie ze świstem łupnęło w regał z książkami przy oknie.

Minęło kilka chwil zanim zdecydowałam, czy warto otwierać oczy i czy ten atak jest jednorazowy… 

Wentylator nadal rzęził, ale jakoś bezwietrznie.

Za to jego metalowa, okrągła siatkowa obudowa leżała na mojej głowie i była trochę wygięta, Łopatki wentylatora połamane odrobinę tkwiły pomiędzy dziennikami Osieckiej, a słownikiem współczesnego języka polskiego jak jakiś shuriken plastikowego ninja..

No tak, w książkach to ja porządku nie mam.

Zresztą i tak miałam szczęście, bo ten plastikowy latający shuriken mógłby nieźle mnie poturbować.


No i teraz przestroga dla wszystkich kobiet uważających, że czystość to postawa. Nie wolno myć wentylatorów… A co to ma wspólnego z myciem? Że, nie lubią? 


No cóż...


Nie, ja do skrajnie porządnickich nie należę i mogą o tym zaświadczyć dziesiątki pająków spokojnie zasiedlających co ciemniejsze kąty, ale czasami mi odbija, a kiedy mi odbija sprzątam… 

Nie, nie liczcie na to, że wsadziłam wentylator do wanny… aż taka durna nie jestem. Ostatnim razem, kiedy usiłowałam połączyć wodę i prąd wywaliło korki w całym bloku. Tak więc wentylator tylko rozkręciłam i wymyłam. 


Tylko…

Zauważcie, że nic więcej z nim nie zrobiłam!

A powinnam była go jeszcze poskręcać. Niby nic, a robi różnicę. Choć trochę się ochłodziłam, bo to wydarzenie naprawdę zmroziło mi krew w żyłach.