Pamiętacie książki zwane
"harlekinami"? Nie wiem czy teraz jeszcze się je wydaje, ale kiedyś
było ich zatrzęsienie, w każdym kiosku stały ich całe szeregi i
można je było kupić za bardzo niewielkie pieniądze. Czerwone
okładki oznaczały, że są erotyczne ( no bez przesady), białe, że
kwitnie w nich niewinna miłość, niebieskie, że „lekarskie”...
były chyba jeszcze harlekiny „paranormal”, ale nie jestem
całkiem pewna.
Zewsząd sypią się gromy na ludzi
czytających romansidła ( tak, ludzi – kobieta podobno też
człowiek), ale ja mam na ten temat odrębne zdanie. To znaczy na
temat romansideł nie kobiet ( co to to nie!), ale oczywiście wcale
nie muszę mieć racji...
Po pierwsze (nie, nie primo) warto
czytać, a jeżeli ktoś czyta romanse i romansidła, to jednak
czyta. Po piątym, dziesiątym, setnym romansie przyzwyczajony nieco
do tego czytania sięgnie po coś poważniejszego, może bardziej
wartościowego... Zresztą czy wszyscy muszą czytać Prousta? No i
wiadomo - romansidła nie zawierają laktozy, GMO i konserwantów.
Po drugie ( też nie primo) jako
językowiec zauważyłam, że harlekiny czytane w obcym języku
genialnie wręcz pomagają w nauce, ale uwaga, właśnie harlekiny -
nie powieści... nie bajki, nie kryminały... Dlaczego? Bo język
romansideł to na ogół jedynie westchnienia i trochę czasowników
„kochać”, „pożądać” ewentualnie „nienawidzić”
odmienianych przez wszystkie czasy i tryby z użyciem wszelkich
innych paskudnie i depresyjnie brzmiących form takich jak imiesłów
czynny, czy strona bierna. Poza tym można je czytać bez słownika.
Są po prostu łatwe.
Te książeczki tak genialnie
automatyzują wiedzę gramatyczną, że po dwóch, góra trzech,
harlekinach uczeń, który dotąd miał blokadę i nie umiał sklecić
zdania, albo zajmowało mu to sześć godzin, będzie mówił
niemalże płynnie, choć czasami nie na temat.
Ja sama wiele harlekinom
zawdzięczam....
Przeczytałam kiedyś trzy harlekiny po
francusku dla sprawdzenia czy się nadają dla uczniów ( byłam
wówczas nauczycielką języka), po czym stwierdziłam, że jeżeli
ludzie, którzy to piszą zarabiają na tym pieniądze, to ja zrobię
to o wiele lepiej ( w domyśle miałam też dużo zarabiać, ale ta
część pomysłu jakoś się nie sprawdziła).
Zaczęłam więc pisać romans.
Nie wzięłam pod uwagę mojej mało
lub w ogóle nieromantycznej natury. Łzy i drżenia mnie niestety
rozśmieszają, zaklęcia miłosne denerwują, porywy serc wkurzają.
I jak z tym do romansu? Co tylko zabierałam się do napisania
jakiejkolwiek „uduchowionej” sceny moja natura dostawała szału
i na ekranie pojawiały się zupełnie inne zdania niż planowałam...
Zamiast pocałunków opisywałam jakieś
karkołomne wypadki z użyciem tasaka, zamiast wyznań miłosnych
pojawiały się trochę niecenzuralne przepychanki słowne, a zamiast
bzów i łez, wrzaski w ostach, albo krzakach tarniny...
Koleżanka przeczytała pierwszy
rozdział mojego wiekopomnego dzieła i popłakała się ze śmiechu.
Już miałam ją znienawidzić (
oczywiście w tajemnicy ) kiedy powiedziała:
- Ty słuchaj, romans to, to żaden,
ale świetnie się czyta!
I tak powstała komedia, odrobinę
romantyczna i ciut kryminalna „Szczęśliwy pech”, która
zdobyła pierwsze miejsce w konkursie wydawnictwa Nasza Księgarnia.
Jak widać harlekiny mi nie
zaszkodziły, choć pewnie znajdzie się ktoś, kto powie, że
zaszkodziły i to bardzo - na głowę, ale hejterom... tak jak
„parówkowym skrytożercom” mówię zdecydowanie NIE!
Czyli co? Poloneza czas... Co ja gadam,
może romansidło czas zacząć? Jestem prawie pewna, że jak zacznę
teraz pisać romans to uzyskam thriller na pograniczu horroru z
seryjnym generatorem zwłok w roli panny młodej z siekierą...
Chyba jednak zrezygnuję.
Szczęśliwy pech to świetne "romansidło" Pani Iwono ja bardzo proszę o jeszcze :)
OdpowiedzUsuń