Mieszkam w niewielkim miasteczku, które
się zaraz na mnie obrazi i łypnie na mnie krzywo jakąś ulicą,
prychnie niezadowolone rynkiem, albo podstawi „nogę” kostką
brukową, ale je uwielbiam.
Niestety jako, że nie mam pewnych
atrybutów koniecznych, jak niektórzy twierdzą, do szczęścia (
spokojnie, cycki mam, brakuje mi samochodu i prawa jazdy) to jestem
na to miasteczko skazana. Niestety o ile „nigdy deszcz nie pada
ponoć w Kalifornii” jak ktoś śpiewał, to w moim miasteczku
pada. Czasami, ale jednak. I co z tego?
To z tego, że kiedy pada, a
czasami kiedy nie pada też, człowiek chciałby gdzieś wyjść -
zupełnie niezależnie od wieku. To taka ludzka przypadłość.
Czasami chce się do piaskownicy, czasami do kawiarni, czasami do
teatru, przy czym ( zgadzam się), że wiek ma tu duże znaczenie,
ale czy zawsze powinien?
Otóż byłam ostatnio na pewnym
spotkaniu (i to naprawdę ciekawym) z rodzaju „kultura wyższa”.
Było rozpropagowane przez lokalną telewizję, pisma, gazety i
internety. Odbywało się w teatrze ( tak, tak mamy teatr) i żeby
nie było, wstęp był wolny.
Teatr może nie pękał w szwach, ale
trochę ludzi przyszło. Rozejrzałam się po sali i dziwnie mi się
zrobiło. Osób przed czterdziestką było może ze cztery, góra
pięć. Wiek reszty plasował się w przedziale znacznie powyżej, albo nawet w kategorii „o Boże, to ona jeszcze żyje???”, w której i ja wygodnie się
plasuję, ale nie o wiek tu chodzi, a o pewną zależność...
Czyżby młodzi ludzie nie garnęli się
do kultury? A może nikt ich z nią nie oswoił?
Wracając z tego spotkania
przypomniałam sobie inne wydarzenia kulturalne w miasteczku takie z
gatunku „święto budyniu truskawkowego” i stwierdziłam, że nie
mam racji.
Na koncertach disco polo tłum prawie zadeptał sześć
osób... Z drugiej strony występ zespołu śpiewającego pieśni
wszelakie, ale raczej mało współczesne, zachwycił sześć emerytek
i cztery pieski rasy York.
Kawiarenek i knajpek niby u nas jest
pod dostatkiem, ale jeżeli ma się ciut ponad lat dziewiętnaście
lepiej do nich nie wchodzić, bo „młode człowieki” patrzą na
ciebie jak na okaz flory bakteryjnej jelit, który może spowodować
przyspieszone kiśniecie piwa.
Ja zresztą doskonale rozumiem, że
jedzenie hamburgera pod czujnym wzrokiem prababci nauczycielki od
fizyki może nie być przyjemne. Zaraz człowiekowi przed oczami
stają wzory na czas, prędkość i drogę do zawodu kopacza dołów.
I tak sobie myślę, że nie tylko
społeczeństwo nam się rozwarstwiło, ale i kultura.
Knajpy i koncerty dla bardzo młodych,
kultura wyższa dla ramoli, a po środku... Pustynia!
Wiem, rozumiem, że ten „średni
wiek” nie mylić z „wiekiem średnim” to okres walki z
pieluchami i kredytami. To czas „korposzczurostwa” i zarabiania,
wycieczek do co modniejszych „destination” i kupowania
koniecznych „must haveów”, ale na litość...
Kultura jest ważna! Nie róbmy z niej
domeny zramolałych pradziadków. W mieście są licea i szkoły
wyższe, kogoś kształcą, a może tylko edukują?
Jak to się stało, że wszystko teraz
takie "albo, albo"? I niby każdy ma coś dla siebie, młodzież zwietrzałe piwo i burgery, a ramol słynnych artystów i pisarzy.
Problem w tym, że mnie czasem nachodzi też ochota na piwo i hamburgera...
Wierzę,
że istnieje coś pomiędzy disco polo, a pieśniami pradziadków.
Wierzę, że babcia nie dostanie zawału od disco polo, a nastolatek
od spotkania literackiego.
I tego zamierzam się trzymać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz