O Karin Stanek wiele słyszałam i
słuchałam też jej samej, ona szalała na scenie i uwodziła
energią swoich występów, a ja grzeczna nastolatka uczyłam się
dopiero grać na gitarze, ale Karin to nie były moje klimaty, ja
ciążyłam bardziej ku poezji śpiewanej.
Zresztą piosenkarki nie było dużo w
radiu czy w telewizji, a mimo to, gdzieś tam przebijała się swoim
kolorowym szaleństwem przez szarość PRL-u.
Tak więc fakt, iż sięgnęłam po jej
biografię nie powinien dziwić. Po prostu chciałam się czegoś o
niej dowiedzieć, a mitów i plotek krążyło na jej temat bardzo
wiele. Mówiono, że była cała wytatuowana, twierdzono, że
skończyła szkolę specjalną, albo, że uciekła z poprawczaka...
Ciekawe nieprawdaż?
Książka, o której chcę napisać
jest trochę biografią, a trochę autobiografią. Jej przynależność
gatunkowa jest więc nieco niepewna, ale tu umownie będę nazywać
ją „biografią”, choć większość tekstu wyszła spod pióra
samej piosenkarki, to jednak wyboru i pewnego opracowania dokonała
Anna Kryszkiewicz wieloletnia przyjaciółka tej ostatniej.
Anna Kryszkiewicz opatrzyła też
książkę swoimi komentarzami, które, trzeba przyznać wiele
wyjaśniają szczególnie osobom z PRL-em i jego realiami niezbyt
zaznajomionym.
Kariera Karin ( bo to było jej
prawdziwe, choć na owe czasy dość dziwne imię) zaczęła się
wystrzałowo, a potem jakoś zgasła. „Jimmy Joe”, „Chłopiec
z gitarą”, „Malowana lala” zostały w pamięci słuchaczy na
długo po tym jak zniknęła ze sceny i z anten radiowych.
Jej biografia jednak....
No cóż, namiętnie czytam non
fiction, biografie kocham, ale od biografii wymagam rzetelności w
faktach i emocjach. Fakty owszem są, ale emocje...
Emocje to jeden wielki nieutulony żal
o wszystko podlany sosem z własnego geniuszu... ( lekko niestrawna
potrawa) Ten zły, tamten wrednym, a ten niedobry
O ile początek książki był ciekawy
i wielce obiecujący to dalej już było gorzej.
Przez połowę książki piosenkarka
bowiem wylewa żale na wszystko i wszystkich. Żali się na to, że
nie ma jednej życzliwej osoby, że nie ma nikogo, kto by jej kłód
pod nogi nie rzucał, nie niszczył i nie glebił.
I tu UWAGA, nie twierdzę, że nie
mogło to być prawdą! Wszyscy wiemy jak to w PRL-u bywało, i jakie
okrutne bywa to środowisko, ale... Forma!
Ta forma jak z pamiętnika zdradzonej, sentymentalnej, wręcz płaczliwej
nastolatki naprawdę mi przeszkadza!
Dobrze, rozumiem, że ktoś ją
skrzywdził, wielu ludzie skrzywdzono, a umieli zachować dystans,
kiedy o tym opowiadali.
Wiem, Karin była wielka. Trzeba o tym
napisać. Wiem. Miała szereg kłopotów i o tym też trzeba napisać,
ale w trochę bardziej obiektywnej formie, bo w tej formie książka
jest, laurką, panegirykiem na temat biednej i nieszczęśliwej
gwiazdy, zniszczonej i stłamszonej przez układy, która zawsze i
wszędzie była najlepsza i dokonywała wspaniałych życiowych
wyborów, za to inni...
Zresztą, może i tak było, tylko
znów... Forma! Napisać to samo w trochę bardziej obiektywnej
formie i byłoby całkiem dobrze.
Biografie powinny być bardziej
obiektywne, nawet jeżeli w połowie składają się z
autobiograficznych wpisów.
Czy polecam? W sumie tak. O Karin
Stanek wie się mało, a szkoda. Warto przeczytać, żeby się czegoś
o niej dowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz