Siedzę sobie w swojej bańce informacyjnej, w której siedzą też ludzie mojego pokroju, tacy, którzy czytają, piszą książki i prowadza jakieś inne przeróżne czynności okołoksiążkowe i czuję się w tej bańce dobrze, bo dzięki temu nie muszę się wkurzać, a jeżeli nie jest to cała prawda, to wolę jednak wkurzyć się na głupawą recenzje jakiejś książki niż tłuc komuś do łba, że nie można być 126 procentach majonezem (o ile można w ogóle nim być), wbijanie szpilek w czubek nosa nie leczy raka (uwaga, w oczy też nie!), a kalarepa nie jest genetycznie zmutowanym żółwiem, który ma zniszczyć świat.
Linearnie żyję zaledwie sześćdziesiąt lat i nie lubię tracić czasu. Nielinearnie to można powiedzieć, że żyję dłużej (ale też długość tego nielinearnego życia odwłoka nie urywa). Czasami bywam wielbłądem, czasami wściekłą kobrą, czasami paskudną żmija, albo wrednym kaszalotem, choć właściwie kaszalotem jestem mniej więcej zawsze, wrednym tylko czasami i te „zwierzęce” nielinearne życia bardzo mi odpowiadają, bo pozwalają mi być sobą.
Dlatego, kiedy widzę internetowe objawy debilizmu, w które niemało ludzi wierzy, natychmiast chcę naprawiać świat, a więc tłumaczyć, że smarowanie dziecka kałem nie zlikwiduje piegów, picie trzydziestu litrów wody dziennie jest szkodliwe, a od jedzenia kukurydzy (samo zło i GMO) nie rosną skrzela, ale jak wiadomo to nic nie daje. (Jedna pani mi napisała, że ona już skrzela ma, lekarz jej powiedział, oraz, że jedne jej wystarczą).
Ludzie się obrażają na krytykę niewiedzy twierdząc, że niewiedza jest stanem NATURALNYM, a więc dobrym. Bo natura jest dobra dla człowieka (tu oczywiście wypada przypomnieć takie naturalne zjawiska jak tsunami, ale okazuje się, że natychmiast zmieniają status i dla potrzeb dyskusji są dziełem człowieka, ten status tracą oczywiście kiedy dyskusja schodzi na globalne ocieplenie, którego przecież nie ma).
Ktoś kiedyś nawet zarzucił mi, że pisanie książek nie jest stanem naturalnym i powinnam tego unikać, gdyż, za każdym razem kiedy stawiam na wirtualnym papierze wirtualną literę obumiera mi sześć komórek „macierzyńskich”, więc powinnam uważać.
Nie uważam, ale cóż ja mogę?
Tak samo jest z czytaniem, ono też jest wymysłem cywilizacji i do tego szkodliwym, bo „rozbuchuje” (pisownia oryginalna) pragnienia, a pragnienia są dziełem szatana.
Pisząc książki „zabijam nie tylko drzewa, ale i podstawowe komórki rodzinne, które przestają się mnożyć i może dojść do depopulacji jak w przypadku Billa Gatesa”.
Nic nie wiem na temat rozmnażania się Billa Gatesa i naprawdę nie chcę wiedzieć, a już o tym, że zmniejszyła się jego populacja nawet nie słyszałam, dotychczas wydawało mi się, że był jeden (mogłam się mylić) i że nadal jest.
Z tych powodów kocham moja bańkę informacyjną oraz ludzi się w niej pojawiających, jak jeszcze raz ktoś każe mi „wyjść ze strefy komfortu” i zwiedzać pozaliterackie kręgi internetu, zablokuję go z wielką przyjemnością.
A, i jeszcze sama sobie obetnę palucha, który wyrwie się do odpisywania na takie durne posty, albo do tłumaczenia „tłukom” świata. Chcą się smarować kałem? Proszę bardzo! Chcą żreć muchomory? A co mi tam! Niech mnie tylko nie zawiadamiają o szkodliwym wpływie pisania książek na komórki „macierzyńskie”.
Brawo! Nie da się lepiej ująć tego wszystkiego :D
OdpowiedzUsuńUbawiłam się setnie! Pewnie dlatego, że już mi wszystkie komórki zanikły....
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki za poświęcenie! Miło mi to słyszeć!
Usuń