TONĄCA RUTH
Recenzję tej książki, tę recenzję wstawiłam na portalu Biblionetka w 2007 roku, a dziś pomyślałam, że warto ją przybliżyć, mimo upływu czasu.
"Tonąca Ruth" to opowieść o tajemnicy. O jednej z takich, jakich wiele, takich, które pewnego dnia burzą rodzinny spokój, pojawiają się nieproszone i zostają. Zostają, podskórnie przeczuwane to przez jednych, to przez innych, ukrywane często za straszną cenę.
Takie tajemnice krzywdzą wszystkich, najbardziej niewinnych… A co, jeśli na drodze tajemnicy stanie trzyletnie dziecko? Dziecko, które twierdzi uparcie, że się utopiło?
Każdy, kto się styka z tajemnicą, próbuje ją rozwikłać na własny sposób, ale to tylko komplikuje wszystko, bo niewiedza podpowiada czasem dziwne rozwiązania.
Miasteczko Nagawakee nad jeziorem o tej samej nazwie, gdzieś na północy niedaleko wielkich jezior. Jezioro jest pokryte lodem, po którym czasem dla rozrywki, a czasem z konieczności ludzie przechodzą na wyspę. Zima, mieszkańcy miasteczka jakoś sobie z nią radzą. Na farmie nieopodal jeziora gospodarzy Matylda wraz z maleńką córeczką, Ruth. Jej mąż, który pojechał na ochotnika walczyć do Europy, został ranny we Francji. Stracił wzrok. W czasie I wojny światowej wszak używa się gazów bojowych... Na farmę wraca starsza siostra Matyldy, Amanda, zwolniona ze szpitala, gdzie pracowała jako pielęgniarka. Zauważono u niej dziwne objawy chorobowe…
Tu zaczyna się historia… Choć właściwie nie. Może zaczyna się wraz z narodzeniem Matyldy? Dwadzieścia lat wcześniej? Dużo na to wskazuje… A może tak naprawdę zaczyna się w dniu, kiedy znika Matylda? Kiedy tonie wraz z córeczką… To też możliwe, ale Ruth, która twierdzi, że się utopiła, przecież żyje…
Książkę czyta się jednym tchem, mimo że jej narracja jest nieco udziwniona, bo oprócz narratora, który pojawia się rzadko, ale się pojawia, narracja prowadzona jest w pierwszej osobie… a właściwie w kilku pierwszych osobach. Nieco to denerwujące, ale po chwili można się do tego przyzwyczaić.
Intryga wciąga i do samego końca trzyma w napięciu. Książki po prostu nie da się odłożyć na potem. No i te analogie… Mimo oczywistych różnic, książka przypomina „Księcia przypływów” Pata Conroya, „Malowany dom” Grishama i „Klub Perskich Pikli” Sandry Dallas, choć nie opowiada o południu ani o przyjaźni, ani o życiu farmera, jednak coś w niej jest. Jakby autorka z każdej z tych książek wzięła odrobinę… odrobinę panującego w nich ducha. Różni się jednak od nich na tyle, na ile powinna. Nie jest ściągnięta, i nie sądzę, żeby była wzorowana na tych książkach, ale posiada jakiś nieuchwytny klimat, który sprawia, że można je ze sobą połączyć.
Ta książka spodobała mi się bardzo i z chęcią poleciłabym ją innym czytelnikom, takim, którzy lubią nieszablonowe, niejednoznaczne postacie, takim, którzy nie cenią zbyt dużej ilości opisów (bo ich nie ma), w końcu takim, których interesuje zwykłe ludzkie życie…
A teraz chyba powinnam się do czegoś przyznać. Przeczytałam tę książkę i przeczytała ją moja mama. Jak często, zgodziłyśmy się, że jest świetna (posiadamy podobne zamiłowania literackie) i jak rzadko, od razu się o nią pokłóciłyśmy. O książkę, i o jej główną bohaterkę, Amandę… Każda z nas odebrała ją inaczej. Do rękoczynów nie doszło, ale było blisko. Stanęło na tym, że ja Amandzie właściwie współczuję, ale uważam, że miała wiele innych możliwości, niż te, które wybrała. Moja mama zaś jest na Amandę wściekła i uważa, że to paskudna, egoistyczna kobieta, która za dobro odpłaciła złem i zmarnowała życie sobie i innym…
Ciekawe, co powiedzieliby inni czytelnicy? Tylko, uwaga, ta książka wzbudza skrajne emocje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz