Recenzje moich książek

Strony

Strony

wtorek, 22 sierpnia 2017

Trzy córki Chin

 
JUNG CHANG

„Dzikie łabędzie – trzy córki Chin

Wydawnictwo ZNAK


„Dzikie łabędzie – trzy córki Chin” to książka, która łączy w sobie i powieść i coś w rodzaju dokumentu, bo przytoczona w niej historia rodzinna jest jak najbardziej autentyczna. To opowieść o losach kobiet z jednej rodziny, losach związanych z Chinami ich tradycją kulturą i historią, a historia tego państwa jest bardzo skomplikowana i niejednoznaczna. Nie chodzi tu jedynie o Mao, ale też i o okupację japońską czy Kuomintang.
Inną zupełnie sprawą jest też tradycja, że wspomnę o krępowaniu nóg małym dziewczynkom, ale też sama pozycja dziecka – dziewczynki, a zaraz potem kobiety, żony, matki, konkubiny, czy siostry.

Przez lata wiele się zmieniło i zmienia nadal, ale wciąż w kulturze pozostają echa wieków. Autorka opowiada historię swojej rodziny, a właściwie trzech pokoleń, babki, matki i córki na tle wydarzeń w Chinach w XX wieku. To stulecie było dla Chin bardzo burzliwe pod każdym względem. To nie tylko wojny i rewolucja, choćby ta kulturalna, ale to cały ciąg przemian społecznych i politycznych, które odcisnęły piętno na wszystkim co chińskie, od poezji po ludzkie losy.

 

W tak ogromnym państwie, w którym jednostka nie ma żadnego znaczenia przetrwanie pojedynczego człowieka zależne jest od siły i woli walki. Przetrwanie rodziny od determinacji kobiet.
Ciekawe jest to, że na przykładzie losów tych trzech kobiet jesteśmy w stanie zobaczyć coś czasami niezauważalnego. Świat w trakcie trwania i świat w trakcie zmiany. Babka żyje jeszcze w Chinach cesarskich, matka maoistowskich, córka ( autorka książki) trochę w komunistycznych trochę we współczesnych, choć emigruje, to jednak zabiera te Chiny ze sobą.
Wszystkie one przechodzą przez maoistowską rewolucje i „wielki skok naprzód”, który miał przekształcić Chiny w mocarstwo gospodarcze, a doprowadził do śmierci głodowej co najmniej 10 milionów ludzi.

Cały ten komunistyczny „zgiełk”. Pranie mózgów i posłuszeństwo boskiemu Mao to nie był wybór, to był i przymus, ale i wola wyznawców wielkiego wodza.
Jak to w takich momentach historii bywa, partia stanowiła jedyny wyznacznik życia, była władzą absolutną, która hołubiła, ale i niszczyła, dawała, ale i odbierała.

Miliony ludzi wierzyły w Mao i w jego rewolucję, ten kto nie wierzył musiał te niewiarę zachować dla siebie inaczej czekał go smutny i straszny koniec.
Represje i wyroki śmierci, zabójstwa polityczne, tortury, LAOGAI czyli obozy pracy, wszystko to to historia państwa, ale też poszczególnych rodzin, a okrucieństwo czynów tym bardziej nas dotyczy im jest bliżej nas, im bardziej nas dotyka.

Ludzie, którzy mają twarze bolą nas bardziej niż statystyki bezimiennych tłumów, nawet tych liczonych w milionach.

Bardzo ciekawa książka. Przybliża nam świat, którego nie znamy, bo przecież wiedza o Chinach nie jest u nas wiedzą specjalnie powszechną, owszem coś tam się wie, ale to „coś tam” to często zaledwie marne stereotypy.

Książka fascynująca, ciekawie napisana, prawdziwa do bólu i nad wyraz obiektywna mimo tematu. Tytuły niektórych rozdziałów szokują, a ludzie, którzy gdzieś tam mieli okazje żyć w państwie takim jak PRL, czy w innym podobnym z pewnością doskonale zrozumieją aluzje i te właśnie tytuły jak choćby „Kiedy się chce potępić, dowody się znajdą” albo „Wąchanie pierdnięć obcokrajowców wśród zapewnień, że słodko pachną” - nauka angielskiego według Mao. To fascynująca opowieść o tym w jaki sposób jeden człowiek, Mao Zedong na oczach świata zniszczył życie jednej czwartej mieszkańców ziemi tylko dlatego, że miał taki kaprys.

Ciekawa, mądra fascynująca i pouczająca, przekazuje wiedzę nie przynudzając, ukazuje to co dla nas Europejczyków niepojęte i niezrozumiałe tak, aby stało się to dla nas fascynującą lekcją na temat Chin, na temat świata i natury ludzkiej! 

MNIE ZACHWYCIŁA, teraz wasza kolej!

niedziela, 13 sierpnia 2017

Armaty w kwiatach.

 Carla Mori

KOSTUSZKA

VIDEOGRAF





„(…) rzekomo sam Mikołaj I uznał i docenił muzykę Fryderyka Chopina tak bardzo, że uważał ją za niebezpieczną, mówił, że  utwory polskiego kompozytora są jak "armaty ukryte wśród kwiatów’’. Ta metafora cara dotyczyła konkretnie "Etiudy c-moll op. 10 nr 12", znanej jako "Etiuda rewolucyjna".( http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/armaty-wsrod-kwiatow/lkelm)

Dlaczego tu akurat przytaczam te słowa, bo pasują idealnie do książki Carli Mori „Kostuszka”. Dlaczego? Bo to thriller, genialna powieść psychologiczna ukryta w okładce horroru, albo jak kto woli powieści grozy.

 

I wcale nie jest to „przebranie” ta powieść to prawdziwa powieść grozy, takiej, że włos się jeży na na rekach i nogach, wcale nie tylko na głowie. Ta książka to kwintesencja opowieści o ludzkim okrucieństwie i bezmyślności, o tym jak bardzo jesteśmy bezbronni wobec bliskich, o tym co musimy znosić, jeżeli...

Nie, nie tylko jeżeli, ale zawsze kiedy nasi bliscy nie umieją patrzeć na nas jak na ludzi, a patrzą na nas jak na dzieci, zepsute zabawki, które trzeba wychować, ukształtować, czasami nawet zniszczyć, bo tak ma być i już. To ciąg ogromnej tragedii, która przekazana z pokolenia na pokolenia przechodzi z matki na córkę niszcząc i zabijając, może nie tak jak w powieści - fizycznie, ale choćby psychicznie.

Gdyby z tej książki odjąć jakiś niewielki procent niesamowitości, odjąć określenie „horror” zobaczylibyśmy genialną powieść psychologiczną, trudną, mocną, straszną i niestety na wskroś prawdziwą, na wskroś opisującą „tu i teraz”.

Kiedy się ją czyta człowiek czuje obezwładniające przerażenie... Trochę tu widać delikatny ukłon w kierunku matki z opowieści Carrie Kinga, ale delikatny i bardzo inteligentny.

Zacznijmy jednak od początku. Jest dziewczyna, która się zakochuje i za mężem wyjeżdża do Anglii. Nie tak miało być. Miało być inaczej, w końcu po co się rodzi dzieci? Przecież nie po to, żeby były samodzielne i szczęśliwe, maja służyć matce. Maja być jej opoką i własnością! I maja zamknąć gęby!
To chyba jest początek, ale z początkami jest tak, że nie zawsze są na początku, więc może to ten moment, kiedy własna matka wyrzuca tę dziewczynę z domu? Może jednak nie... ale tego dowiemy się z pamiętnika.

A może to wszystko rzeczywiście zaczyna się jeszcze wcześniej?

Może krzywda jest czymś w rodzaju posagu?


To właśnie w tej opowieści jest genialne. Nie mamy żadnej pewności. Żadnej wiedzy. Nie wiemy kto i co, ale wydaje nam się, że wiemy dlaczego. Choć też nie do końca. 

Mała Konstancja w wyniku tragicznych wydarzeń zostaje odesłana do innego kraju ( co prawda jest to kraj jej rodziców, ale ona go nie zna), do Polski, do babci ( oby inne babcie wybaczyły mi nazwanie tej osoby tak miłym określeniem) i zostaje tam „otoczona” babciną i ciociną opieką. Ta opieka to nie jest tragedia, to horror, właśnie tak, ale to nie wszystko, coś zaczyna się dziać i to coś jest fascynująco pocieszające (!!!), to odpowiedź na wszystkie złe rzeczy tego świata, to prawdziwe wyzwolenie.

To co się dzieje nie jest dobre. Nikt tego tak by nie nazwał, to koszmar, ale jest w tym jakiś pierwiastek zadośćuczynienia. Odpłaty, może nawet krwawej zemsty, a to w tym przypadku pociesza.
Pięknie napisana, z ogromem świetnych aluzji językowych, znaczeniowych, nieco bajarskich, choć nie bajkowych. Lekko oniryczna, znaczeniowo umieszczona w słowiańskości, a może i pod nią, głębiej.

Zdarza się, że książkę niektórzy czytelnicy odbierają za antykatolicką, ale ja nie znalazłam tam nic przeciwko katolicyzmowi, kościołowi czy Bogu natomiast znalazłam wiele przeciw kołtuństwu, a wierzę, że jednak to nie to samo.

 

Dla mnie to właśnie takie „armaty w kwiatach” - świetna książka psychologiczna, thriller, mocna opowieść o zranieniu, o obyczajowości i władzy matki nad dzieckiem, o potrzasku jakim bywa dzieciństwo i o tym jak bycie matką może się równać byciu katem.
Ważna książka. Nie lubicie horrorów, przeczytajcie jako powieść psychologiczną, lubicie horrory,
ubicie horrory, przeczytajcie jako horror, powieść w której groza sączy się ze słów tak, że mrozi krew w sercu, nie tylko w żyłach - w każdym razie PRZECZYTAJCE!

wtorek, 8 sierpnia 2017

Uwaga nadchodzi KONIEC ŚWIATA

JUSTYNA POSŁUSZNA

JUTRO BĘDZIE KONIEC ŚWIATA


Wydawnictwo: Media Rodzina


„Jutro będzie koniec świata” to książka, która już w pierwszym momencie narzuca pewne nieodzowne moim zdanie skojarzenia literackie. Każdy oczywiście może mieć inne, ale ja natychmiast pomyślałam o książce „Małe eksperymenty ze szczęściem” Hendrika Groena i o prozie Stefana Themmersona, choć to dość dziwaczny pomysł, zaraz jednak wyjaśnię dlaczego. Groen z powodu głównego bohatera, a właściwie jednego z głównych bohaterów, starszego pana, który opowiada i oswaja swój świat tak jak i bohater, a zarazem autor „Małych eksperymentów ze szczęściem” Themmerson z powodu pewnej groteskowości, przerysowania, odrealnienia niektórych zdarzeń i motywów.

Autorka jako pretekstu użyła zderzenia dwóch światów. Jeden jest stary, drugi młody, jeden zamożny, drugi może nie biedny, ale jednak także nie specjalnie „zasobny”, jeden zasiedziały, tutejszy, żeby nie powiedzieć tubylczy, drugi imigracyjny.


Czy te dwa światy może coś łączyć poza ewentualną zależnością?
Henry ma osiemdziesiąt cztery lata, mieszka spokojnie w luksusowej dzielnicy Londynu Hampstead i ma poważną fobię społeczną oraz doskonale poukładany świat, który się rozpada na kawałki z bardzo błahego powodu. Jego długoletnia opiekunka zostawia go, żeby wyjechać do Australii. Nie jest albo choć nie powinien to być koniec świata, ale świat potrafi się kończyć na wiele sposobów, i nie, nie jest to ten tytułowy koniec świata, to taki codzienny, pomniejszy koniec, zdrada, która przewraca wszystko do góry nogami.
Paweł polski imigrant pracuje trochę gdzie popadnie choć jest po anglistyce. 

Każdy z nich ma swoje życie i swoje problemy. Każdy z nich ma też swoją historię. Nie chcą się zaprzyjaźniać ani integrować, każdy z nich jest osobny i tę osobność w sobie pielęgnuje.
Nie zmienia tego nawet przypadek, który krzyżuje ich losy.

Henry czeka na koniec świata. Taki wielki i wielowymiarowy. Czuje, iż ten się zbliża... Wyliczył go przez lata studiowania map pogodowych.

Zbliża się też śmierć i koszmar domu opieki, którego Henry nie chce brać nawet pod uwagę.

Paweł swój koniec świata przeżył dawno temu.

Tych dwóch mężczyzn coś jednak łączy. Ich koszmary i fobie. Lęki, o których nie chcą mówić, a z którymi powinni się jakoś uporać, Paweł żeby żyć dalej, Henry, żeby wyjść z domu i poczekać na katastrofę w jedynym miejscu, które jeszcze kocha. Na wyspie Wight.
Dokoła kłebi się życie, to angielskie i to imigranckie, kłębi się swoista „polaczkowatość”, bo autorka mocno i bez znieczulenia odmalowała specyfikę tego środowiska, ale nie oszczędziła też i „tubylców” ich zadufania w sobie graniczącego z chamstwem, przekonania o swojej wyższości i traktowania wszystkich imigrantów jak ludzie niepełnosprawnych intelektualnie. Te światy nie przenikają się i nie będą przenikać, współistnieją bo taka jest ich rola, jedni dają pracę inni pracują, ale na tym to się kończy.
Henry też nie polubi Pawła, Paweł nie zaprzyjaźni się z Henrym, ale...

W pewnym sensie będą dla siebie jedynym wyjściem, opoką i odnalezionym sensem. Jeden pomoże drugiemu choć nie tak jakby można się tego spodziewać.


„Jutro będzie koniec świata” to bardzo wielowymiarowa powieść, której w żadnym razie nie należy traktować zbyt lekko. To studium odrzucenia, samotności, czy wręcz osamotnienia w tłumie. Wyborów życiowych, dobrych czy złych, ale jednak znaczących.
To bardzo dobra, wymagająca powieść z gatunku tych, które zostają w pamięci na dłużej. Inteligentnie przerysowana, celowo pogmatwana, pozbawiona ckliwości, romantycznych uniesień i łatwych rozwiązań. Nie ma tu miejsca na idealizm, jest tylko życie i prognozy pogody, które mówią, że jutro nadejdzie koniec świata i że trzeba się nań przygotować.
Tyle, że każdy ma własny koniec świata i własną drogę do przejścia.
Serdecznie polecam, bo książka warta przeczytania.