piątek, 14 września 2018

Tak jakby nie bardzo... Choć temat nośny!



ANNA SZUSZEK

MOJE SZEROKIE TORY



Każdy na pewnym etapie swojego życia zaczyna rozliczenia z przeszłością. Można by się zastanawiać czy jest to dobre, czy złe, ale jest to głęboko ludzkie i zwyczajnie po ludzku czasami konieczne. Każde życie jakoś się plecie i nie zawsze wybory, których dokonujemy, (a dokonujemy ich paradoksalnie bez przerwy) są wyborami dobrymi czy chwalebnymi. 

Czasami zależą od nas samych, naszego wychowania czy rodzin, czasami od sytuacji ekonomicznej czy politycznej i często te ostatnie po latach okazują się najbardziej dramatyczne.

Powieść „Moje szerokie tory” to wspomnienia kobiety, która w roku 1976 podjęła studia w Związku Radzieckim, co ze względu na późniejsze zawirowania historii nie mogło dla niej nie mieć wielorakiego znaczenia.

Książka to coś w rodzaju powieści autbiograficzno wspomnieniowej, a ten gatunek łatwy nie jest. Biografie czytuję często i z niemałym zachwytem. Czytałam już świetne biografie niezbyt znanych osób i nudne tych bardzo znanych. Jak już powiedziałam to gatunek trudny i wymagający.
Trzeba zachować dystans i mieć rozeznanie co może zainteresować czytelnika. Nie wszystko to co autorowi zdaje się ważne będzie ważne z punktu widzenia narracji. Do czego zmierzam?
Do tego, że czasami autor popada w przesadną drobiazgowość i nieumiejętnie dozuje informacje.
Przecież nie wszystko jest istotne. Kolor zasłonek, ilość kubeczków, wzorki na tapetach.... To nie są istotne sprawy - o ile do niczego nie prowadzą.

Drobiazgowość tej powieści jest wręcz skrajna. Czy to wszystko przekreśla? Nie, ale może być nużące. I dla mnie było. Te wspomnienia to napisany w bardzo niepewnej literacko formie pamiętnik z życia kobiety, która dużo przeszła, dużo się nauczyła, ale też chce pokazać wszystko i wszystkich za bardzo, za...  Tego jest po prostu za dużo.

A „niepewna literacka” forma? Tekst jest napisany w bardzo naiwnej formie, tak jakby pisała go nastolatka. Czy był to efekt zamierzony? Tego nie wiem, ale do mnie ta forma nie przemawiała, a wręcz nużyła niedojrzałością tak w warstwie językowej jak i fabularnej.


Wprowadzanie wersów w innych językach ( o ile trochę rozumiem ten zabieg ze zdaniami w języku rosyjskim bo to miało tu jakiś sens) jest niestety zbyt częste i denerwujące, dodatkowo jeżeli już się wprowadza tekst na przykład po francusku, dobrze, żeby był on bez błędów gramatycznych i ortograficznych, a tak niestety nie jest. 

Nie będę tu winiła redakcji, bo redaktor francuskiego znać nie musi, a autor, który pisze w obcym języku powinien albo sprawdzić, albo zatrudnić tłumacza, albo zrezygnować. Rozumiem, że ma to pokazać wielokulturowość i wieloetniczność braci studenckiej, pokazuje, ale bardzo utrudnia czytanie. 

Naprawdę można było z tego zrezygnować bez szkody dla tekstu, a może nawet z korzyścią.


Odnowienie znajomości sprzed lat to może niezbyt świeży pomysł, ale nie był taki zły. 
Wszystko to oczywiście moje zdanie i nikt nie ma obowiązku się nim sugerować. 

W epilogu autorka pisze o wielkim sukcesie powieści tej, którą sama w powieści pisała, a która jest jakby powieścią w powieści, pisze o powstaniu Fanklubu i o zatrudnieniu przez wydawnictwo specjalnego pracownika do odpowiadania na listy, które przychodzą do autorki. To takie trochę zapętlenie rzeczywistości i myślenie życzeniowe, ale cóż, "marzenia jakieś każdy ma".

Jednym słowem książka potencjał miała, ale rozmył się mocno w infantylnych sformułowaniach, błędach (przeróżnych) i w naiwnej (godnej nastolatki) drobiazgowości i formie.

Inna sprawa, że temat ciekawy i gdyby autorka go jeszcze przemyślała byłaby to całkiem niezła powieść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz