piątek, 29 kwietnia 2016

INWAZJA


Pierwsze wrażenie wzrokowe. Towot z nutellą. Węchowe, hmmm, magi bez Nutelli i nowe skórzane buty. Smakowe, no cóż smaków jest tu dużo, pierwszy to magi, w chwilę potem pojawia się smak sosu sojowego, i ostry kop w postaci lukrecji (?), zaraz po nim pytanie, dlaczego to jest takie dziwnie słone, że aż gorzkie? Potem coś w rodzaju drożdży z dodatkiem asfaltu z mięsną kostką rosołową.
I nagły zachwyt mojej mamy.
- Boże jakie to pyszne!
Czy ktoś podmienił mi matkę, ona prawie nie jada soli, a w tym smaku są Wieliczka i Morze Martwe razem wzięte...
No tak przeczytawszy „Ostatni kontynent” Terrego Prachetta, a szczególnie scenę, gdzie Rincewind chciał ugotować zupę z soli, piwa warzyw i jeszcze odrobiny soli, a potem zasnął i wytworzył coś czego nie był w stanie zidentyfikować, zapragnęłam skosztować tego australijskiego smakołyku o nazwie Vegemite.
Dzięki Alicji miałam i nadal mam taką możliwość, bo ten cud kulinarny, (nie waham się użyć tego słowa, bo to naprawdę cud) dotarł do mnie z jakichś przestrzeni międzygalaktycznych i stoi na moim stole wzbudzając zaciekawienie.
Jest w nim coś dziwnego. Właściwie nie smakuje. O nie. Nie, nie, nie, to nie jest dobre, powie każdy „nieaustralijczyk”, a w chwilę potem człowiek łapie się na zanurzaniu noża w słoiku.
Jest trochę jak nutella, nie można przestać jeść choć za każdym razem wykrzywia.
I niby nadal jest dziwne melasowate, pachnące drożdżami, słono gorzkie, a równocześnie kuszące.
Wizyta sąsiadki zastaje mnie z nożem, na którego czubku czerni się przysmak.
- Wrzody masz! - stwierdza sąsiadka autorytatywnie. Jest jedną z tych „googleczących”.
- No co ty? - pytam rozglądając się dookoła siebie, bo może od wczoraj coś mnie oblazło, a ja nie zauważyłam.
- No, ale żeby maść ichtiolową aplikować nożem? Oszalałaś? I gdzie ty z tym? - krzyczy widząc jak zbliżam czarną maź do otworu gębowego – Gdzie ty z tym? Wrzody w gardle masz?
W tym momencie wpada mąż tej samej sąsiadki. Wszystkie się dziwimy jakim cudem jeszcze żyje, ale on jest odporny na „googlecznicze” właściwościowi żony.
- Oddaj moje czarne mydło – krzyczy od progu rzucając się na słoik – listonosz mówił, że była dziś taka okrągła paczuszka i oddał tobie. Pomylił się. Zamówiłem przez internet aż Maroka.
Rzucam się do słoika pełna złych przeczuć.
Słoik zniknął, właśnie jest w rękach mojej mamy, która zawzięcie go broni i wyjada łyżeczką jego czarną treść.
W głowie kłębi mi się pytanie ile matka tego zjadła,czy to jest trujące i ile kosztuje pogrzeb. W sumie dwa – siebie też wliczam. Szloch wyrywa mi się z ócz.
Obie w ramach łakomstwa napasłyśmy się marokańskim czarnym mydłem?
- Po co ci czarne mydło?! - rzucam wściekle do pieklącego się sąsiada.
- Ujędrnia pośladki – odpowiada. Sąsiad to facet dobrze po pięćdziesiątce, który w moim rozumieniu nie powinien się w ogóle przejmować ujędrnianiem pośladków, za to ujędrnianiem brzucha piwnego i owszem.
- No co, dla żony testuję – tłumaczy w pośpiechu.
Wydzieram słoik z rąk matki.
To nie jest marokańskie mydło, ani maść ichtiolowa. Będziemy żyły! To jednak to słynne Vegemite. Z radości chcę usiłować matkę. Jest nieco zielona i umazana na czarno.
- Wody – jęczy – wody!!!
Sytuacja przypomina mi casus smoka wawelskiego. Jak się zje Wieliczkę i popije Morzem Martwym to Wisła może nie wystarczyć.
Idę zabezpieczyć potworny słoik. Znów zniknął. Gdzie do cholery się podział? Z pokoju wyłania się lekko zielona córka umazana na czarno z łyżeczką w ręku.
- Wody – jęczy – wody...

Inwazja „zombiemite”?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz